Rozstaje 61

życie darzyć można uśmiechem
opiewać strofami pięknymi
uczuciem dobra je otulać
lecz smutek nadal swoje czyni

Każdy istota to niepowtarzalność. Nie ograniczajmy rozmów do ludzi, ruchu do tańca, muzyki do dźwięków wydawanych przez instrumenty, patrzenia tylko na dostrzeżone, ciała do doznań narzuconych opinią, umysłu do powtarzania uznanych schematów. „Drzwi” są w miejscach gdzie czujemy, czynimy się ciekawi; gdzie mamy rany w sercu, gdzie pojawia się nieuzasadniony lęk, itd… tam gdzie miłość aż do bólu… na przekór bliznom, w „śmierci” lęków, istnieje poza liniami obronnymi wątpliwości…
W samotności, w najbardziej „jałowych – niezbadanych” bezkresach naszego wnętrza.
Gdzie – zewnętrzem pukamy do wnętrza, słuchając odgłosów – (także) naszego ciała.
Czuwając w „drzwiach”, wypatrując szczelin skąd wydobywa się ciemność i światło Przestrzeni. (Niektórzy nazywają ją Bogiem, inni Nieskończonością,…)
„Nazwanie” często zamyka; to, co znajduje się „poza” szczelinami.
Jeśli nie będąc gotowym (na odrzucenie „nazwy”) człowiek wchodzi w tę „Przestrzeń” – nie wychodzi z niej – bez szwanku…

”Ponad domem, zwróconym ku odległym wzgórzom(…),
wznosiła się wieża, gdzie gnieździły się dzienne ptaki, nocą zaś krążyły sowy.(…)
Dziecko znało dom od strychu po piwnicę; znało nieporządne trawniki i budkę ogrodnika, gdzie kwiaty bujnie rozkwitały w doniczkach. Nie mogło jednak znaleźć klucza od drzwi wieży.
Dom zmieniał się w zależności od nastrojów dziecka, a trawnik stawał się morzem, brzegiem, niebem lub czymkolwiek, zgodnie z jego życzeniem. (…)

– Na początku – mawiał – było drzewo.
– Jakie drzewo?
– Drzewo, na którym gwiżdże ten kos.
– Jastrząb, jastrząb – wołało dziecko.
Ogrodnik spoglądał wtedy na drzewo i widział olbrzymiego jastrzębia siedzącego na gałęzi czy też orła, który kołysał się na wietrze.
Ogrodnik ogromnie lubił Biblię. Gdy słońce zachodziło, a ogród napełniał się ludźmi, siadał zwykle przy świecy w swej budce i czytał o pierwszej miłości albo legendę o jabłkach i wężach.
Lecz najwięcej lubił opowieść i śmierci Chrystusa na drzewie. (…)

Ogrodnik nieraz siadywał w swej budce i czytał o ukrzyżowaniu, spoglądając, ponad doniczkami na parapecie okiennym, w zimowe noce. Myślał wówczas, że w takie noce miłość zawodzi i że wiele dzieci zostanie wyciętych w pień.
(…)
Dziecko leżało w łóżku. (…)
Patrzyło na konia, który stał spokojnie, potem przeszło na palcach wzdłuż dywanu, dotarło do drzwi, przekręciło gałkę i wybiegło na podest schodów. Macając przed sobą na oślep chłopiec doszedł na szczyt schodów; spojrzał w dół na czarne schody prowadzące do holu i zobaczył tłum cieni wypełzających z kątów; słysząc ich falujące głosy wyobrażał sobie jamy ich oczu i chude ramiona. Być może cienie były niepozorne, dyskretne i bezkrwiste, nie zakute w niewidzialną zbroję, lecz spowite w cienkie jak pajęczyna szaty; usłyszałby może szepty, a mijając je, poczułby dotyk na plecach i przeciągłe “s” w uchu. Zszedł po schodach, ani jeden cień nie drgnął w holu, kąty były puste. Wysunął rękę i pogłaskał ciemność sadząc, że pod palcami poczuje czyjąś suchą i aksamitną głowę, wślizgującą się jak mgła pod paznokcie. Nic tam jednak nie było. Otworzył frontowe drzwi i cienie pierzchły do ogrodu.
Kiedy znalazł się na ścieżce, opuścił go lęk. Księżyc spoczywał na nie plewionych grządkach i jego szron rozpościerał się na trawie. Wreszcie chłopiec doszedł do rozjarzonego drzewa przy końcu długiej, pokrytej żwirem ścieżki – drzewa starszego nawet od przedziwnego światła, ze stonogą uśpioną pod korą i gałęziami sterczącymi z pnia jak zmarznięte ramiona kobiety. Dziecko dotknęło drzewa które pochyliło się jakby pod jego dotykiem. Zobaczył gwiazdę jaśniejszą niż inne gwiazdy na niebie; płonęła równym blaskiem nad pierwsza wieżą ptaków, oświetlając tylko bezlistne gałęzie, pień i wędrujące korzenie.
Dziecko nie zwątpiło w drzewo. Modliło się po swojemu do niego, klęcząc na sczerniałych gałązkach, które nocny wiatr przeginał ku ziemi. (…)
We wschodniej części tej okolicy żył idiota, wędrowny żebrak. Raz na farmie, to znów w chatce wdowy żebrał i jałmużnę. (…)
ubranie zwisało na wygłodzonych żebrach i ramionach biedaka i trzepotało na wietrze, gdy powłócząc nogami szedł przez pola. Lecz oczy miał tak szeroko otwarte, a szyję nie tchniętą wiejskim brudem, że nikt mu nie odmawiał tego, o co prosił.
A gdy poprosił o wodę, dawano mu mleko.
– Skąd przychodzisz?
– Ze wschodu – odpowiadał.
Tak więc poznawali, że jest idiotą, i dawali mu jeść za posprzątanie podwórka.
(…)
Przez cały dzień myśl o drzewie towarzyszyła dziecku; przez całą noc tkwiła w jego snach jak gwiazda jaśniejąca nad skrawkiem ziemi. Pewnego ranka około połowy grudnia, gdy wiatr z najdalszych wzgórz pędził wokół domu, a śnieg o zmierzchu nie stopniał jeszcze na murawie i dachach, chłopiec pobiegł do budki ogrodnika. (…)
Chłopca porażała siła i niechlujność starego człowieka, lecz wkrótce uspokoił się patrząc na jego długą, gęsta brodę, czystą i białą jak runo. Była to broda apostoła.
– Modliłem się do drzewa – rzekło dziecko.
– Módl się zawsze do drzewa – rzekł ogrodnik myśląc o Kalwarii i o raju.
– Modlę się do tego drzewa co noc.
– Módl się do drzewa.
(…)
– To jest pierwsze drzewo. Pierwsze drzewo, o którym mi mówiłeś. Na początku było drzewo, powiedziałeś. Słyszałem cię – wolało dziecko.
– Czarny bez jest tak samo dobry jak każde inne drzewo – rzekł ogrodnik zniżając swój głos, by dostosować się do nastroju dziecka.
(…)
Idiota stał na wzgórzach(…), patrząc na nieskalaną dolinę, z jej wód i traw poranne mgły unosiły się i znikały. Zobaczył, jak rosa parowała, jak (…)spoglądało w strumienie, a ciemne chmury ulatywały na wieść o słońcu.(…) Pożądał światła, kiedy pierwszy i prawie niedostrzegalny deszcz spadł na jego wargi; zerwał trawę i skosztował jej, smakując zieleń na języku. Światło wypełniło mu usta i światło dźwięczało w jego uszach wraz z całym władczym światłem w dolinie, która miała tak ciekawą nazwę. Znał wzgórza(…), zarys ich grzbietów wznosił się nad stokami okolicy, widoczny na wiele mil wokoło, lecz nikt nie wspomniał mu o dolinie leżącej u stóp wzgórza. Betlejem, wyrzekł idiota w stronę doliny, zastanawiając się nad dźwiękiem tego słowa i obdarzając je całą wspaniałością poranka. Bratał się z całym światem wokoło, ssąc powietrze tak, jak nowo narodzone dziecię ssie i brata się ze światłem. Życie doliny (…) parujące z traw i z drzew, i z długiego ramienia strumyka użyczało mu świeżej krwi. Noc opróżniała żyły idioty, lecz poranek w dolinie napełniał je ponownie.
(…)
Nim zapadł zmrok, ogrodnik i chłopiec weszli po schodach do wieży, klucz obrócił się w zamku i drzwi otwarły się jak pokrywka skrzynki, wpuszczając ich do środka. Pokój był pusty.
– Gdzie są te tajemnice? – spytało dziecko spoglądając na zmatowiałe belki i kąty pokryte pajęczynami i rozglądając się po ołowianych framugach okiennych.
– Wystarczy, że dam ci klucz – odparł ogrodnik, który wierzył, że wraz z ptasimi piórami i nasionami kwiatów ukrywa w swej kieszeni klucz do wszechświata.
(…)
Opukiwało nie pokryte boazeria ściany, by usłyszeć głuchy ton dający znać, że jakiś inny pokój znajduje się poza obrębem wieży. (…) Świat pagórków rozciągał się w dali pod skrawkiem nieba, a szczyty wzgórz, których nigdy nie widział, wznosiły się na tle opadających płatków śnieżnych.
Przed nim rozpościerały się lasy i skały, bezmierne oceany jałowego lądu i świeży przypływ górskiego nieba omiatającego czarne brzegi. Na wschodzie widniały zarysy bezimiennych stworzeń żyjących na wzgórzach oraz ustronie drzew.

– Czym one są? Czym one są?
– To są wzgórza – rzekł ogrodnik – które istnieją od początku świata.
Wziął dziecko za rękę i odwiódł je od okna. Klucz przekręcił się w zamku.
(…)
W dzień Bożego Narodzenia idiota dotarł do ogrodu. Włosy miał zmoczone, jego zaśnieżone, podarte buty pokryte były grubą warstwą polnego błota. Zmęczony długą wędrówką po wzgórzach i osłabły z braku pożywienia, usiadł pod drzewem czarnego bzu, gdzie ogrodnik przytoczył belkę. (…)
Postawił kołnierz marynarki wokół szyi, kiedy świeży podmuch wiatru wstrząsnął drzewem. Spojrzawszy na swoje ręce zauważył, że były złożone jak do modlitwy. Wtedy ogarnął go lek przed ogrodem, krzewy były mu wrogie, a drzewa tworzące szpaler w kierunku furtki uniosły ramiona w przerażeniu. To miejsce było zbyt wysoko, spozierające z góry na wysokie wzgórza;
to miejsce było zbyt nisko, wstrząsane dreszczem na widok upierzonych ramion nowej góry. (…)
Tutaj milczenie tętniło jak ludzkie serce. I gdy tak siedział u stóp okrutnych wzgórz, usłyszał, jak jakiś głos w nim woła:
– Czemu przywiodłeś mnie tutaj?
(…)
– Chciałbym żyć – rzekł idiota i uczynił mały gest w stronę nieba. – Deszcz jest na mojej twarzy, wiatr smaga moje policzki.
Pobratał się z deszczem.
I tak znalazło go dziecko pod osłoną drzewa, ze smutnym uśmiechem na ustach, z długimi włosami rozwianymi przez wiatr, znoszącego cierpliwie jak Bóg udręki niepogody.
Kim był ten obcy? Ogień płonął w jego oczach, ciało na jego szyi pod pofałdowaną marynarką było nagie. Uśmiechał się jednak, siedząc w łachmanach pod drzewem w dzień Bożego Narodzenia.
– Skąd przybywasz?- spytało dziecko.
– Ze wschodu – odparł idiota.
Ogrodnik nie kłamał, a tajemnica wieży była prawdą; to ciemne i nędzne drzewo, które świeciło tylko nocą, było pierwszym ze wszystkich drzew.
Lecz chłopiec spytał znów:
– Skąd przybywasz?
– Ze wzgórz.
– Stan pod drzewem.
Idiota, wciąż się uśmiechając, stanął plecami do czarnego bzu.
– Wyciągnij ramiona w ten sposób.
Idiota wyciągnął ramiona.
Dziecko pobiegło jak mogło najszybciej do budki ogrodnika i wracając po nasiąkłym wilgocią trawniku zobaczyło, że idiota nie poruszył się, lecz stał wyprostowany i uśmiechnięty, z wyciągniętymi ramionami, oparty o drzewo.
– Zwiążę ci ręce.
Idiota poczuł, jak drut, który nie naprawił grabi, ciasno zaciska się wokół jego przegubów.
Wrzynał mu się w ciało, a krew spływająca z ran połyskiwała spadając na drzewo.

– Bracie – rzekł idiota widząc, że dziecko trzyma srebrne gwoździe w dłoni.(…)”[A]

Życie każdą chwilą stawia przed nami –
potrzebę zrozumienia tego, co w nas – winno umrzeć,
i co w to miejsce się urodzić, a co „trwale” – być pielęgnowane.
To „konieczność” (życia) – wiecznej zmiany…
Jednym z istotnych warunków – staje się – nasz stosunek do cielesności.
Nie odrzucenie ciała – na „korzyść” ducha (lub odwrotnie) –
lecz łączenie tego, co nie było rozłączone (ciała i ducha).
W każdym z nas istnieje siła kierująca nas ku naturze i siła jej przeciwna.
To, co czyni się życiem i… to, co staje się umieraniem.
Siła przeciwna naturze – równocześnie przeciwstawia się temu, co w naszej naturze pozytywne: równowadze, harmonii, otwarciu, łączeniu się z naszą najgłębszą naturą.
Bezwzględna to siła, nie ustająca przez całe życie – od chwili narodzin, aż do śmierci:
trudząca się odwracaniem naszych zmysłów, od „drzwi” do przestrzeni, od przejść, szczelin,
… itd. od naszej natury, duchowej-cielesności, …
starająca się każdą ścieżkę, każdy drogowskaz, zamienić w kierunek donikąd.

Prośba:
wyczuć nie umiem swoich ramion
brakuje w nich pulsu Twojego ciała
proszę… odnajdź je obecnością

”Obok wiedzy i rozumu występuje trzeci sposób poznania, którego źródłem jest intuicja.
Świat wiedzy przedstawia się Nam jako zespół praw koniecznych, w których nie ma miejsca dla absolutu. Świat rozumu znów przedstawia Nam czyste idee bez związku z doświadczeniem, a raczej z nim sprzeczne. Intuicja zaś uznając rzeczy zmysłowe, pozwala Nam dochodzić do duchowych i tworzyć związek między nimi. Nie jest to oczywiście związek logiczny, ale stosunek, jaki powstaje miedzy dwiema realnościami, kiedy czujemy, że mają one coś z sobą wspólnego. Intuicja jest czymś więcej niż emocją, jest wyrazem kontaktu z realnościami wyższymi, ona jest czymś więcej niż subiektywnym stanem duszy, jest środkiem poznania. Jest wyrazem kontaktu ze światem materialnym, ale sygnalizuje także kontakt z rzeczami wiecznymi.” [B]

……..Podczas rozmowy 55% “informacji” przekazujemy ciałem
……..Brzmienie głosu, ton, modulacja, nie i artykułowane dźwięki, cisza to dalsze 38%
……..Słowa w przekazie zajmują zaledwie 7%…………
Spragniony Twojej obecności odnajduję puste ramiona.

”(…)
Czarny jedwabiu, chroń mnie.
Potrzeba mi więcej nocy, nim otworzę
oczy i serce
na olśnienie. Musze jeszcze
rosnąć w ciemności jak korzeń,
niegotowy, niegotowy na pewno.”[C]

W życiu człowieka pojawiają się chwile, w których dostrzega rzeczy oczywiste.
Niestety, wielu ludzi nie zauważa odczuwania ich w sobie, zadowalając się opiniami z zewnątrz. Ulegają „wmówieniu”, że głos ich jest bezsilny, słaby, nie gotów – i tak każda z takich chwil, … wraz z tym, co w człowieku odkrywa – mija bezpowrotnie.
„Wmówienie” zabija nie tylko wrodzoną ciekawość – poszukiwania/odnajdywania,
ale z biegiem czasu urasta w siłę,
zdolną zagłuszyć najbardziej nawet głośny sygnał intuicji.
Warto w każdej z chwil zadawać sobie pytania:
– Co się za tym kryje?
– Co jest inne, niż się wydaje?
– Co wiem z głębi swego ciała i ducha, czego wolałabym/wolałbym nie wiedzieć?
– Co we mnie zostało zabite, co powoli kona?
[D]
Nasza „tożsamość” stara się odwrócić uwagę, od tego rodzaju pytań, broni dostępu …  – podsuwając rozwiązania wyczytane z zewnątrz, nie dopuszcza sygnałów płynących z ciała i intuicji. Nie bójmy się badać rzeczy i spraw najtrudniejszych – istniejących w nas – uzewnętrzniających się niepokojem, lękiem, wątpliwościami. Rozwiązywanie ich choćby (początkowo) tylko częściowe – umacnia, hartuje, daje świeższe spojrzenie i sposobność do przemyślenia na nowo, inaczej. Owszem coś w nas (z naszej głębi) powróci znów kolejnymi lękami, niepokojem, wątpliwościami – lecz już na głębszym poziomie. Nie zarastajmy myślowymi, dogmatami ideologicznymi. Każde istotne pytanie, uchyla drzwi do przestrzeni, obdarowując otwartością i poczuciem swobody, bez tego nie ma wyzwolenia z dotychczasowego, nie uczyni się kroku do-i-w teraz.

…(…)
10. Światło i ciemność, życie i śmierć, prawe i lewe są sobie braćmi, nie można ich oddzielić od siebie. Dlatego ani dobrzy nie są dobrymi, ani źli złymi, ani żywi nie żyją, ani umarli nie zmartwychwstają. Dlatego każdy z nich powróci znowu do swego stanu pierworodnego. Wyniesieni zaś ponad świat są nierozerwalni, są wieczni (…)…
12. Prawda jest jedna, choć wielokrotna, i to z naszego powodu uczy o jednym: w miłości poprzez wielokrotność (…)…
23. …(…) są tacy, co obawiają się aby nie powstać z martwych nago. (…)
…Ty mówisz: “Duch jest w ciele, a także ta światłość jest w ciele” . To także słowo jest w ciele, gdyż co powiesz, nie mówisz niczego poza ciałem. Trzeba nam zmartwychwstać w tym ciele, w którym jest wszystko (…)…
52. Osioł chodząc wokół kamienia młyńskiego zrobił sto mil wędrówki, uwolniony znalazł się znów na tym samym miejscu. Są ludzie, którzy (…) Gdy zastanie ich wieczór, nie zobaczą ani miasta, ani wioski, ani stworzenia, ani natury, ani mocy, ani anioła. Biedni daremnie się trudzili (…)…[E]

W książce Kamila Sipowicza – „Hipisi w PRL-u” (wydanie drugie poprawione i poszerzone), znajduje się wypowiedź Jurka „Misjonarza” dotycząca m. in.1968 roku. Warto sięgnąć do tych wspomnień – aby spróbować zrozumieć, jaki wpływ na nasze środowisko miały wydarzenia z tamtych lat, a z drugiej strony na ile byliśmy poza nimi – czyniąc swoje.
Jurek „Misjonarz” – to kolejna z postaci obalająca tezę niektórych wypowiedzi, że środowisko hipisów (w tamtych latach) to miernoty intelektualne.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Jerzy_Illg
https://www.google.pl/search?q=jerzy+illg&tbm=isch&tbo=u&source=univ&sa=X&ved=0ahUKEwiLt5iA0qvLAhWlNJoKHf-wDvAQsAQIJA&biw=1280&bih=685
W każdym środowisku byli i są różni ludzie. Nie sposób określić ilu było lub jest jakich.
Każde uogólnienie prowadzi – w jakiejś części – do zafałszowanego stereotypu lub mitu. Podobnie jeśli chodzi o opinię na temat konkretnej osoby. Od postawy osoby opiniującej zależy jakie zajmuje w opinii stanowisko – czy stara się zbliżyć do pełni, czy do czyjejś nadmiernej gloryfikacji lub potępienia.
(Przykładem są np. uogólniające opinie o wszystkich tzw. „Żołnierzach Wyklętych”).
Równie łatwo skrzywdzić jakieś środowisko ludzi (lub konkretnego człowieka) –
jak i tworzyć o nim mitomanię. Podobnie z ważnością lub nie każdego z wydarzeń.
Każda uogólniająca opinia pozostaje – wg mnie – w mniejszym lub większym stopniu krzywdzącą, w mniejszym lub większym stopniu zbliżoną do fałszu; i co istotne – nie sposób określić tego stopnia zbliżenia, niekiedy w stosunku do pojedynczej osoby, a cóż dopiero grupy, czy środowiska lub ruchu społecznego. Każde argumentowanie uogólnionej opinii (o kimś lub o czymś) opiera się na wyborze argumentów z jednoczesnym odrzuceniem do niej nie pasujących. Dotyczy to również tematu ruchu hipisowskiego w Polsce. Proszę stronę hipisiwrozstajach.wordpress.com potraktować jako próby uzupełnień tego tematu, zarówno jeśli teksty uzupełniające – na stronie – dotyczą konkretnej osoby, czy wydarzenia lub jakiegoś ważnego kontekstu.
Zdaję sobie sprawę, że są to różne próby –
[subiektywne m.in. dlatego, że każde uzupełnienie – to tylko część całości a więc wybór] –
ukazujące to, co przemilczane albo zapomniane, niedostrzegane lub w jakimś stopniu błędnie opisane (in plus lub in minus), umniejszające lub wybujałe w zachwytach; odbrązawiające z nadmiaru blichtru lub oczyszczające z nienależnego błota.
W jakim stopniu przybliży to obraz (o kimś/czymś) do obiektywizmu, oczyści z nadmiaru (glorii czy potępienia) – opinia o tym nie ode mnie zależy. To tylko uzupełnienia.  Być może taka „oferta strony” rozczaruje osoby oczekujące pełnego opisu wszystkich wydarzeń i zachowań konkretnych osób lub grup związanych (w jakiś sposób) z ruchem hipisowskim. Jeśli ktoś uważa – że coś istotnego, również i na tej stronie zostało – w uzupełnieniach – przemilczane, zapomniane, niedostrzeżone lub w jakimś stopniu błędnie opisane – proszę o komentarze pod adekwatnymi rozstajami, wraz z podaniem źródła korekty. Mam jednak prośbę –
proszę nie powtarzać tego, co już gdzieś- przez kogoś zostało opisane
(wystarczy wstawić w komentarzu odnośnik – do miejsc opisu);
by niepotrzebnie nie rozbudowywać strony – gdyż może to zasłonić treść uzupełnień.
(Niektóre ze sposobów „zasłaniania” opisałem w poprzednich rozstajach).
Wracając do tematu lat 60/70 i dalszych…
Rok 1969 – to nie tylko m. in kilka zlotów latem w Kazimierzu nad Wisłą, oraz w innych miejscach. To podobnie jak lata wcześniejsze czas odnajdywania się i coraz większego grupowania się (m. in. znacznego, liczebnego rozwoju ruchu). W różnych klubach, dyskotekach, fanklubach muzycznych, kawiarniach (opanowanych przez młodzież), ale także np. w sklepach gdzie sprzedawano płyty, a dokładnie tzw pocztówki dźwiękowe z zachodnią muzyką młodzieżową – różnej maści odmieńcy – „wyszukiwali się (nawzajem)” – nawiązując kontakty. W jednym z takich miejsc np. w 1969 roku – spotkałem Grzegorza (zwanego później „Kasiarzem”) i tym samym „mam go na sumieniu” – że „wciągnąłem go” do ruchu hipisowskiego. W miejscach tych – stanowiąc swojego rodzaju atrakcję zaczęliśmy swoją postawą sygnalizować coś pozostałej młodzieży –
(co zostało zauważone przez tajniaków i współpracowników MO i SB).
Nie pozostawiono tego bez reakcji – już w 1969 roku zaczęto odgórnymi decyzjami, w różny sposób naszą zewnętrzną działalność (w tamtych miejscach) ograniczać lub po prostu z miejsc tych nas „wypraszać”. O ile okres ciepła (maj/czerwiec – wrzesień/październik) – sprzyjał naszej zewnętrznej działalności, o tyle czas chłodów i zimy – wraz z wspomnianymi odgórnymi decyzjami w znacznym stopniu ją hamował. Wraz z szykanami (wzrastająco od 1969 – do 1972) stosowanymi wobec nas zarówno grupowo jak i wobec poszczególnych osób – spowodowało to, że rok 1972 – paradoksalnie jeden z najbardziej owocnych jeśli chodzi z naszej strony m. in. o nawiązywanie kontaktów i działania – stał się czasem pierwszego „przełomu” (zewnętrznej zmiany). Rok 1972 to również m. in. czas „wycofywania się” tych niewielu spośród księży KK., którzy do tej pory byli przychylnie do nas nastawieni. Np. jeśli chodzi o pomoc w Bieszczadach (vide – linki) – zakończyła się ona na deklaracjach słownych. Podczas drugiego zlotu częstochowskiego (sierpień 1972) – doszło do niejednoznacznej postawy Klasztoru Jasnogórskiego. Podczas późnowieczornej pacyfikacji zlotu dokonywanej przez SB i MO – brama gospodarcza klasztoru była zamknięta (inaczej niż miało to miejsce w przypadku zlotu pierwszego, czy lat wcześniejszych i następnych – kiedy zwyczajowo była otwierana całodobowo na czas sierpniowych pielgrzymek). Kilka osób podczas wspomnianej pacyfikacji zaczęło uciekać w stronę ww. bramy i dobijać się do niej, aby ją otworzono i osoby te wpuszczono. Ktoś od wewnątrz uchylił ją jedynie na chwilę – i powiedział (cytuję słowa, będących przy tym hipisek „Seleny” i „Danuty”): „spie…. cie”. Po czym brama została ponownie zamknięta. Tym bardziej to przykre w świetle słów o hipisach jakie powiedziała osoba duchowna – prowadząca w tym dniu homilię, w obecności tłumu wiernych, podczas popołudniowej uroczystej Mszy Świętej, odprawianej na murach klasztornych (vide – ołtarz przed szczytem), w której uczestniczyła grupa hipisów (uczestników zlotu hipisowskiego).
Pomocy medycznej pobitym (w tym kilku obcokrajowcom) udzielono m. in. w pobliskim szpitalu kobiecym – mieszczącym się wówczas w budynku na rogu ulicy Kordeckiego i Św. Barbary. (Dzisiaj znajduje się tam bar i restauracja).
W trakcie pacyfikacji wspomnianego zlotu w Częstochowie – na ulicy za klasztorem (prowadzącej łukiem przed klasztor) stało kilka osób z opieki medycznej (a nie w 1971 jak omyłkowo twierdzi „Prezes” Marek J.) – kierując niektóre z pobitych (spośród uciekających) osób w stronę ww szpitala. Wiele osób zamknięto na 48 godzin, kilka postawionych przed kolegium do spraw wykroczeń – otrzymało wyroki do odsiadki.
W 1972 roku (wzorując się na pomyśle hipisów amerykańskich) grupa hipisów podczas dojazdu na zlot (w Giżycku – w czerwcu) podjęła w Ostródzie nieudaną próbę „śmierci zewnętrznych atrybutów ruchu”. Do zlotu w Giżycku w planowanej formie nie doszło. Kilkadziesiąt kilometrów przed Giżyckiem – milicja ustawiła ze wszystkich stron patrole – „wyławiając” osoby zmierzające na zlot. O skali działań operacyjnych milicji np. dotyczącej wspomnianego zlotu świadczy przygotowanie wszystkich komisariatów w Giżycku i w okolicznych miejscowościach na „przyjęcie hipisów”. Większość osób zatrzymano i zamknięto na tzw. 48 godzin. Niektóre z nich tuż po wypuszczeniu – po kilkunastu minutach, na kolejne 48.
Zlot w Giżycku „odbył się” w tym sensie na tzw. dołkach w komisariatach. Osoby zatrzymane „opanowały” wspomniane komisariaty. W różny sposób wyrażały swój sprzeciw – np. śpiewano w celach. Ostrzyżono w samym Giżycku kilka osób, m. in. „Dzieciaka” z Warszawy, który podczas strzyżenia – szarpiąc się z milicjantami zdemolował pomieszczenie komisariatu.
Skomasowane szykany ze strony władz – „pchnęły” ruch w stronę bardziej wewnętrzną, zarówno jeśli chodzi o zainteresowania, jak i samą zewnętrzną obecność – większość działań przeniosła się z klubów, ulic, skwerków, itd. – do mieszkań.
Z drugiej strony – stały się przyczyną „załamania” i w konsekwencji większego „zaangażowania się” niektórych osób w ćpanie. Straciliśmy złudzenia (naiwność względem wielu osób – jeśli chodzi np. o słownie deklarowaną pomoc z ich strony)
oraz niewinność – podrabiane recepty na fermę, następnie kupowanie od dilerów kradzionej morfiny i w konsekwencji w 1972 roku pierwsze (z tym związane) sprawy karne.
Jeśli chodzi o działania stricte zewnętrzne –
np. spadła znacznie ilość uczestników zlotów.
Sierpniowe zloty częstochowskie w latach 1973 – 1975 gromadziły już tylko do ok stu kilkudziesięciu osób. Wiele z tzw. matek i ojców założycieli – zaczęło wycofywać się do innych środowisk, inne osoby z kolei ograniczyły swoje działania do miejsca zamieszkania i grup przyjaciół.
Na ich miejsce – nie pojawiło się (np. na zlotach) w tamtych latach (1973 – 75) zbyt wiele nowych osób.

Przypisy:
[A]rozstaje polecają cytując – ”Drzewo” – Dylan Thomas
(fragmenty z „Szkoła Czarownic” Wyd. Literackie, tłum. Teresa Truszkowska) –
…..”to od tego” – Thomas’a Dylan’a – pewien facet przyjął pseudonim – Bob Dylan…..
[B] R. Osho – fragment wypowiedzi tłum. Bogdan Kupis, uzupełnienie wypowiedzi
[C] rozstaje polecają cytując – ”Przepaska na oczy” – Denise Levertov (fragment wiersza, przekład Cz. Miłosz)
[D] rozstaje polecają cytując – C. P. Estes – pytania (z „Biegnaca z wilkami”, Wyd. Zysk i S-ka, tłum. Agnieszka Cioch)
[E] Apokryf (fragmenty)”Ewangelia Filipa”, uzupełnienie zagadnienia

Suplement:
………..LELEK
Braku precyzji nie da się precyzyjnie sprecyzować.
……….o-głoszenie
-“O!” –
……….prawidło/we obu/wie ….“poprawia” jakość (z)noszenia –
……….(pro)pozycje muzyczne
(jeśli nie “lubisz” jazzu – zignoruj je)
Herbie HANCOCK-
“Maiden Voyague”
“Mwandishi”
“Crossungs“
“Head Hunter“
“The complete blue note sixties sessions”
Scott JOPLIN-
“Ragtime” vol 2 91900-19100[live]”
Lionel HAMPTON-
“Hamp and Getz”
“Hamp in hi fi”
“Hamp –the legendary Decca recordings”
Charles MINGUS –
“Pithecanthropus erectus”
“The clown”
“New Tijuana moods”
“Blues and roots”
“Mingus ah um”
“Mingus at Antibes [live]“
“Oh yeah”
“The Black Saint and the Sinner Lady [live]”
“Mingus, Mingus, Mingus, Mingus, Mingus”
“The great concert of Charles Mingus [live]”
“Let my children hear music”
“Tijuana moods”
“Passions of a man : The complete Atlantic”
“The complete 1959 CBS Charles Mingus’
“The complete candid recordings”

Informacje o rozstaje

Urodziłem się w 1949 r. W młodości freak-włóczęga; w latach 60/70, należałem do pierwszego pokolenia polskich hippies. Następnie, byłem mieszkańcem kilku europejskich miast, gdzie pracowałem w różnych zawodach i miejscach. Między innymi w Budapeszcie, Frankfurcie nad Menem, Heidelbergu, Freibergu, Strasburgu, Hamburgu. Pozostaję - w pewnym sensie - samoukiem. Mimo matury w Liceum Ekonomicznym, nigdy nie pracowałem w wyuczonym zawodzie. Do dziś związany, choć znacznie luźniej, ze środowiskami kolejnych pokoleń spadkobierców polskich hippies (np. Rainbow Family). Wśród których próbuję propagować zainteresowania i przemyślenia jakie wyniosłem między innymi z pracowni Piastowska 1. Nadal - niekiedy - staję się włóczęgą, także przestrzeni wewnętrznej. Na przełomie lat 60/70, przez kilka lat włóczyłem się po Polsce, przebywając w różnych środowiskach. Głównie wśród hipisów, czułem się jedynym z nich. Trudno mi, po tylu latach, sprecyzować kiedy to dokładnie było – ok 1970 (?) - gdy po raz pierwszy, pojawiłem się w pracowni, wówczas Urszuli Broll i Andrzeja Urbanowicza. Nigdy bym nie przypuszczał, że otworzy to, przede mną, tak wiele, i jednocześnie zmieni się w jedną z najdłuższych i najbardziej, dla mnie, owocnych przyjaźni. Swe spotkania - obecności w pracowni Piastowska 1, podzieliłbym na kilka okresów: Pierwszy, około dwu-roczny - dość nieregularny, miedzy innymi ze względu na moją nieustanną włóczęgę. Pamiętam z tego pierwszego okresu, kontaktu z pracownią – spokój Urszuli, jej pytania, dyskusje z „Pawełkiem” (hipis) i jego nieodłącznego Bakunina (książka). Rozmowy z Andrzejem oraz klimat wolności samego miejsca - empatii osób, tam przebywających. Dla mnie, oprócz włóczęgi – hipisowskiej, to czas „pojawienia się” m. in. „Demiana” H. Hesse'go, i „Koła śmierci” P. Kapleau (prezent od Andrzeja i Urszuli – samodruk w czarnej oprawie). Dlaczego wspominam tak różne, przykłady książek, których oczywiście było więcej? To od nich, od rozmów, głównie z Andrzejem, pytań Urszuli rozpoczynały się zazwyczaj już bardziej samodzielne „odnajdywania”. Jakaś książka, rozmowy bez tabu, niekiedy pojedyncze słowo, słuchanie - uchylały jakieś furtki, wymazywały ku czemuś przeszkodę. Po latach wiem, jak było to ważne, wówczas jeszcze nie zdawałem sobie z tego w pełni sprawy. Po prostu lubiłem tam bywać, chłonąć atmosferę, dzielić się swymi młodzieńczymi, buntowniczymi przemyśleniami. Kilka razy przyjeżdżałem z kimś, najczęściej jednak sam. Jak dziś to określiłbym - po coś w rodzaju „ładowania akumulatora” na włóczęgę, po wiedzę i coś trudnego do określenia. Po otwartość, którą nazwałbym nauką obecności. Jak uczeń, chłonąłem intensywnie istnienie ludzi, kolorów, obrazów, rzeczy, słów, dźwięków; zapachów farby, wszystkiego tego, co się podczas mych pobytów działo w pracowni na Piastowskiej. Moje włóczęgo - hipisowanie i to, co „wynosiłem”, zaczynało coraz lepiej ze sobą współgrać. Nie byłem, oczywiście, jedynym z hippies, którzy wśród wielu innych osób, w tamtym czasie, bywali w pracowni Urszuli i Andrzeja. Drugi, kilkuletni - to lata 1973 - 78. Choć wciąż nieregularnie, jednak już częściej, przyjeżdżałem na Piastowską 1. Sam. To okres tonowania, nie tylko mojej rzadszej już włóczęgi po kraju. Regulowanej kolejnymi odkryciami. To także - wg mojego odczucia - „dominacja” koloru białego w pracowni. Spotkanie tam nowych interesujących osób, kolejnych inspiracji. Zmiana mojego sposobu myślenia. Pierwsze próby realizacji różnych zainteresowań (Tao, Tantra, pierwsze próby pisania, … ) Co, przede wszystkim, pomagało rozbijać kolejne, błędne wyobrażenia o sobie. To okres różnorodnych „odniesień” - nie tylko literackich - Andrzeja. Odkrywania systemów „kojarzeń” z mojej strony. Przykładowo - książki Meyrinka. Inspiracje związane z buddyzmem zen. Zadomowienie się - choć czasami długo milczący, czując się cząstką tego, co w danej chwili istniało - w jakże już świadomie bliskim dla mnie miejscu. Pamiętam grę w szachy z małym Rogerem. Wielogodzinne pobyty, do późnej nocy. Litry wypijanej herbaty. Ciche, pełne spokoju obecności. Czarnego dużego psa, wylegującego się obok. Świadomość nie tyle czegoś tłumaczeń, czy dysertacji, ile bardzo subtelnych, ledwo zauważalnych sugestii. Wchodząc powoli po schodach na poddasze Piastowskiej, odnajdywałem się stopniowo jakby w odmiennym stanie percepcji. Wkraczałem w atmosferę tamtego miejsca. Każdy z pobytów coś we mnie zmieniał. Miałem poczucie przeżycia czegoś istotnego. Większą uwagę w sobie. Okres mojego intensywnego włóczęgo - hipisowania dobiegał końca. Łagodniałem (zanikł bunt) w stosunku do świata i ludzi. Ożeniłem się, urodziła się pierwsza córka. Ok 1979 roku wyjechałem, po raz pierwszy, na kilka lat za granicę, do Budapesztu. Co miesiąc - z kilkudniowym pobytem w kraju. A jednak, otwartość tamtego miejsca promieniowała. Moje kolejne samodzielne „odnajdywania”, w znacznym stopniu się ukierunkowywały. Pokrywając się zarówno z zainteresowaniami kontrkultury (młodość hipisowska), jak i z tymi, „wyniesieniami” przeze mnie, z pracowni na Piastowskiej. Wyjazdy moje - od kilkuletnich do kilkumiesięcznych - do kilku krajów, zbiegły się w znacznym stopniu - z okresem pobytu Andrzeja w Stanach. Jak wówczas uważałem, na stałe, co wiązało się z „zamknięciem” pracowni na Piastowskiej. W latach 90 – tych ub. wieku, wraz z pojawieniem się w moim życiu drugiej córki, wróciłem do kraju na stałe. Trzeci okres, od ok 1992/3 (?) do ... nadal. Pewnego dnia, moja starsza córka, już kilkunastoletnia, wróciła późnym popołudniem i oznajmiła, że była na ciekawej wystawie w częstochowskim BWA, która na pewno mnie zainteresuje, gdyż w jej odczuciu posiada odpowiadający mi klimat. Zaintrygowany faktem, że córka w taki sposób ją poleca, następnego dnia wybrałem się do BWA. Była to, jak się okazało wystawa twórczości Andrzeja Urbanowicza. Do dziś nie wiem, czy to myśl Andrzeja, że mieszkam w Częstochowie (o czym wiedział), czy intuicja mojej córki, a może przypadek – lub coś więcej – innego, ważnego – zaaranżowały, że na mojej ścieżce ponownie urealnił się adres Piastowska 1. I jakby nie istniała wieloletnia przerwa, zjawiłem się któregoś dnia na poddaszu w pracowni. Co ciekawe, dzięki temu, co wyniosłem wcześniej między innymi z rozmów z Andrzejem, spotkań ludzi, włóczęgi itd. - wiele z moich samodzielnych odnalezień, podczas kolejnych spotkań z Piastowską 1, stało się ich potwierdzaniem. Dotyczyło to np. Ewangelii Tomasza, A. Wattsa, S. Grofa, taoizmu, medytacji symboli (labiryntu, jaskini, itd). Przyjazdy do Katowic, nie ograniczały się jednak, jedynie do tego, znów pojawiły się między innymi nieznane mi (inicjacyjne) książki np. „Zdążyć przed Apokalipsą”,”Bohaterowie i groby”, „Słownik Chazarski”, „Inne Miasto”, „Kosmiczny Spust”, itd. a wraz z nimi to, co się - z tym wiązało. Było, jak obecność na polanie otoczonej lasem. Istnieniem ze świadomością, że mogę pójść w którąkolwiek, wybraną nieznaną ciemność lasu, aby znaleźć się na kolejnej nowej polanie. A wychodząc z niej - którąkolwiek z wybranych ścieżek, bezdrożem - na jeszcze innej. Gdzie obecność - w każdej z nich - wyjaśnia w odmienny sposób istnienie - polany, lasu, ścieżek, bezdroży – przestrzeni. Co ciekawe, a jednocześnie istotne - ilekroć, ze swej inicjatywy – przywoziłem do Andrzeja jakąś odkrytą przez siebie kolejną książkę; np. Kolankiewicza, lub „Słownik Symboli” Cirlot'a - okazywało się, że książki te są mu już znane. Mój pobyt w pracowni - czasem przejazdem, kilkadziesiąt minut, niekiedy znacznie dłużej - był i nadal pozostaje dla mnie dotknięciem otwartości - jakiegoś swoistego spokoju, a jednocześnie inspiracji, - wsłuchiwania się, czy to spotkanie wielu (w tym nowych, nieznanych mi dotychczas) osób, z jakiejś okazji lub po prostu np. rozmową z Andrzejem. Coraz silniej uświadamiałem sobie, co połączyło mnie z Piastowską 1. Odpowiedź pojawiła się w jednym zdaniu: „intencja jest kluczem”. Kolejne spotkania - podobnie jak wcześniejsze, choć niektóre z nich wychodziły już poza obręb pracowni – otwierały inną, nieznaną mi różnorodność. Np. moja drobna przygoda z Oneironem, poznanie podczas niej kolejnych osób, środy „Hermesowe” w Bellmer Cafe. Uczyły niekontrolowanego słuchania, patrzenia, odczuwania. Nadal preferuję włóczęgę, jednak już tylko od kilku do kilkunastodniowej. Dostrzegam wokół zmiany. To, co kiedyś było inspiracją znaną bywalcom i przyjaciołom Piastowskiej 1, przyciąga kolejne pokolenia. Odnajduję tego różnorodne ślady w innych środowiskach. Także wśród niektórych spadkobierców ruchu hipisowskiego w Polsce. Pojawiły się nowe polany. Ilekroć przyjeżdżam na Piastowską 1, choć ostatnio rzadziej, niezmiennie odkrywam jak żywe to miejsce, w którym przeróżne wydarzenia miały i mają swoje korzenie lub sfinalizowania. Miejsce to, kiedyś jedno z niewielu, wciąż pozostaje miejscem wolnej, odkrywczej myśli. Nierozłączne już z osobą serdecznego przyjaciela, Andrzeja Urbanowicza. Nie sposób przecenić związku z tym miejscem, wielu różnych twórców – inicjatorów, w tym interesujących kobiet, będących zarazem muzami tego miejsca. 1 października 2010 roku byłem w Warszawie na odbywającym się - w ramach festiwalu „Skrzyżowanie Kultur” - koncercie „Osjan + goście”. Najważniejszym z „gości” okazał się japoński aktor butoh Daisuke Yoshimoto. Niesamowite przeżycie. Wśród publiczności spotkałem: kilkoro przyjaciół pracowni na Piastowskiej 1, oraz przyjaciół z czasów mojego hipisowania, a także kilku młodszych. Czyż może być lepszy dowód, jak istotne okazały się – nie tylko dla mnie - spotkania z ludźmi i wydarzeniami związanymi z pracownią na Piastowskiej 1. Śmierć Andrzeja Urbanowicza w 2011 r - … Spotkałem na swej drodze i nadal spotykam wiele wspaniałych istot. Wiele od nich otrzymywałem i otrzymuję, także od samej natury, od życia; a sam na tyle na ile potrafię – mogę ofiarować tylko tę możliwość, którą tak jak umiem próbuję przekazać - adekwatnie do swego poziomu – otwartości … mimo moich blokad, zagubień, błędów, odczytań uczuć. Jedynie tyle, ile siebie, różnych istot, i z całej natury zdołałem otworzyć w sobie. Dziękuję nieustannie życiu zarówno - za moc, jak i za lekcje pokory. Staram się nawiązywać kolejne znajomości, które być może kiedyś przerodzą się w nowe przyjaźnie.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Rozstaje. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz