Rozstaje 180

przytuleniu i przytulanym
samotności czuły biegunie
proszę, obdarzaj ludzi sobą
wiedzą o intencji zrozumień

Mam już tyle lat, że
”jeśli przyjdzie mi ochota zmienić zdanie, nikt mi złego słowa nie powie. Nie muszę już znać wszystkich odpowiedzi. Albo wszystkich pytań. Jeśli nagle coś mi strzeli do głowy pod wpływem chwili, też nikt złego słowa mi nie powie. Nie muszę już niczego uczyć się na własnej skórze.
Wiele widziałem – nawet jeśli nie pamiętam co, gdzie i kiedy. Mogę sobie odpuścić – nie muszę już na nikim robić żadnego wrażenia i mogę być wreszcie sobą. Nikt mnie nie pilnuje. Stanie w płytkiej wodzie zaliczą mi do pływania. Tyle już w życiu robiłem, że stałem się otwarty na nowe doświadczenia. Gdy nie potrafię czegoś zrobić dobrze, mogę to robić bez stresu, że mi się nie uda.
Z czystym sumieniem mogę wybrać dobroć, nieomylność odsuwając na plan dalszy. Większość największych życiowych rozczarowań (głównie sobą) mam już poza sobą. Wiem, że wady innych nie są wcale gorsze od moich własnych.  Mam świadomość, że dary życia, zdrowia i miłości przeważają nad wszystkim. Zapalenie świecy drugiego człowieka w żaden sposób nie ujmuje mojej jasności. Mój wiek to doskonały czas na to, by patrzeć w głąb siebie, na zewnątrz, przed siebie, w górę i wokół, a każdy kolejny dzień przeżywać jak podarunek.”
[A]

znaczenie faktów warto cenić
bez nich poglądów się nie zmieni
uwzględniaj nimi to, co czytasz
komentarz odpowiedzią pytaj

„Witaj, kochane słoneczko, widzialne światło niewidzialnego Boga!”
(tę modlitwę huculską cytuje Kondratiuk w jednym ze swoich „pustelniczych” filmów,
zdaje się „Wrzeciono czasu„) [B]

Jak mówi ludowe przysłowie rosyjskie:
ten kto nosi buty, najlepiej wie gdzie uwierają”.
Byliśmy i pozostajemy bogaci obecnością wspaniałych osób.
Zasobni w wiele zdarzeń, doświadczeń, czerpaliśmy inspiracje z różnych miejsc,…
Miejsc zamieszkiwania …
Także Zachód miał (jeszcze niedawno) swoje miejsca „hipisowskie”, np:
Essauira (As Sawira). Urocze, białe miasto nad Atlantykiem z ruchliwym portem rybackim i potężną twierdzą zbudowaną przez Portugalczyków. Panoramę otoczonego murami miasta najlepiej podziwiać z sąsiedniego wzgórza, skąd widać także port. Przed laty Essauira była mekką hipisów, przez jakiś czas mieszkał tu Jimi Hendrix. [C]
lub
Lamu
. Życie tętniło tu najgoręcej. To stare, tkwiące w tradycji suahili miasto miało i tę zaletę, że ściągało niezwykłych ludzi z całego świata. Lamu była świetną przystanią dla awanturników, handlarzy nielegalnym towarem, próżniaków, a nawet szukających natchnienia poetów. O wyspie zapomnieli jednak wszyscy, kiedy sułtan Omanu przeniósł swoją stolicę na Zanzibar.  Statki pływają rzadko, najczęściej z Mombasy. Łatwiej dotrzeć na Lamu łodzią żaglową. Łódź po drodze robi częste przystanki, aby zabrać na pokład grupkę wyczekujących na lądzie ludzi. To taki afrykański zwyczaj. Wszędzie na drogach w głębi kontynentu napotyka się siedzących w grupach lub pojedynczo, oczekujących na samochód, względnie ciężarówkę by móc załapać się na „miejsce” i w niesamowitym ścisku przylegających do siebie ciał podążyć dalej. Wypchana po brzegi spiętrzoną gromadą ludzką wydaje się, że ugnie się pod ich ciężarem i za chwilę zatonie. Powoli dotacza się jednak do nadbrzeża Lamu i tam pasażerowie błyskawicznie rozpierzchają się po zakamarkach portu.. Jeszcze kilka lat temu na wyspę nie było łatwo się dostać. Była opanowana niemal całkowicie przez hippisów. Z głębi afrykańskiego kontynentu, z pobliskich wysp: Seszeli, Komorów, a nawet z archipelagu Maskarenów, z Erytrei i Indii ściągały na Lamu tłumy wielbicieli Jimiego Hendrixa i Janis Joplin, masa różnych wyznawców, poetów i rozbitków pokolenia „dzieci kwiatów”. Napływających hippie kusiły naturalne, szerokie plaże, nieustające ciepło i absolutny brak cywilizacji. Samo miasto Lamu, od czasów rozkwitu w okresie średniowiecza, nie zostało już tknięte ręką architekta. Próżno szukać po świecie takich miejsc jak Lamu, gdzie „… krajobraz ma tutaj boską, czystą, pustynną, morską wielkość. Przed Tobą Ocean Indyjski, a na południu głęboka przełęcz Takaungu i długa, urwista, nieprzerwana linia wybrzeża z jasnoszarymi, żółtawymi skałami koralowymi, tak daleko jak sięga wzrok”. Kiedy budzimy się o świcie we Wschodniej Afryce mamy uczucie spełnionej miłości. Z niczym jednak nie można przyrównać tego, co czuje człowiek stąpając po Lamu. Wyspie, która może być tylko natchnieniem, boską ingerencją w sprawy ziemskie.” [C]

interpretacjo – u której poza słowami
najtrudniej odnaleźć klucz swojego odczytu
kiedy myśl intencji nie spotyka inwencji
użyte skojarzenia nie budzą zachwytu

wiesz, że przekaz nie zawsze na tym polega
treść nie znaczy tego, co określają słowa
na przykład – jeśli piszącym jest wierszokleta
który za strofami tymi … siebie zachował

”Wrażliwość najczęściej umyka tam, gdzie kładzie się nacisk na obiektywizm, który często tłumi samą wrodzoną wrażliwość i otwartość na niuanse i subtelności. Obiektywizm staje się uzależniony od kaprysów pamięci, inteligencji czy sformułowań. Nawet w kulturze słowa, takiej jak nasza, wypowiedź nie jest całkowicie wiarygodnym źródłem informacji, jakże więc może ona nim być, tam gdzie formułowanie wyjaśnień słownych nie było i nie jest czymś typowym, gdzie obecność opiera się na doświadczeniach, bezpośredniości przeżycia,(…). [D]
[Maya Deren]

Moralność niszczy najpierw to, co delikatne i dobre.
Przywołuje reakcję, zachęcającą do – użycia przemocy psychicznej albo wycofania się.
Co począć, jeśli nachalnie pojawia się chęć moralizowania?

”Czyż nie warto zastanowić się, czy cześć oddawana „obiektywizmowi”, (…)
nie jest przede wszystkim projekcją dualizmu ducha i materii, umysłu i ciała, przeświadczenia, że fizyczne, zmysłowe – i dlatego pełne przyjemności! – doświadczenie jest niższą, jeśli nawet nie bluźnierczą formą ludzkiej aktywności, a według moralnego osądu najwyższe i najbardziej wiarygodne prawdy da się osiągnąć jedynie przez ascezę? Czy uzasadnione jest używanie takich metod uzyskiwania prawdy w stosunku do (…),
które nie są oparte na takim dualizmie, a wręcz przeciwnie, bazują na założeniu, że prawdę można poznać tylko wtedy, kiedy każda komórka mózgu i ciała – cała ludzka istota – zaangażuje się w jej poszukiwanie? (…)
[D]
[Maya Deren]

Parafrazując pewną hinduską przypowieść –
Jeśli kochasz ptaka, który spędził z Tobą jakiś czas – nawet gdy leczyłeś/leczyłaś jego poranione skrzydła – podaruj mu możliwość „zerwania się do samodzielnego lotu”.
Nie myśl, że to niewdzięczność, jeśli nie zostanie w Twoim świecie.
Miejscem dla ptaków są przestworza.

Kim nie jestem?
„Och, niechaj daru mocy magicznej zdarzeniem
Dane mi będzie widzieć siebie czyimś spojrzeniem”

We wstępie do książki Lewis’a Carroll’a „Alicja w Krainie Czarów”, jej polski tłumacz Maciej Słomczyński  wyjaśnia czym jest „Finnegans Wake” Joyce’a  (sen ludzkości), a czym właśnie „Alicja w Krainie Czarów”,  będąca niejako dalekim „pierwowzorem” dla Joyce’a:
(…)”Alicja zbliżyła się bojaźliwie do drzwi i zapukała.
Pukanie jest bezcelowe – powiedział Lokaj – a przyczyny tego są dwie. Po pierwsze, ponieważ jestem po tej samej stronie drzwi, po której ty jesteś; po drugie, ponieważ oni tak hałasują tam wewnątrz, że nikt nie mógłby cię usłyszeć. – I rzeczywiście, wewnątrz rozbrzmiewały najbardziej zdumiewające dźwięki: nieustanne wycie i kichanie, a co pewien czas potężny trzask, jak gdyby rozbijanego na kawałki garnka lub imbryka.
– Proszę mi wiec powiedzieć – zapytała Alicja – jak mam tam wejść. wejść?
– Pukanie twoje miałoby cel – ciągnął Lokaj nie próbując nawet wysłuchać jej – gdyby przedzielały nas drzwi. Na przykład, gdybyś ty znajdowała się wewnątrz, mogłabyś zapukać, a ja mógłbym cię wypuścić, rozumiesz?(…)”

podczas spotkania odczuwałem
całości jej otwartą bliskość
ujrzeń dziś brak się kazuje
sen chwali bez okrycia wszystko

domysły myślą przywołuje
wyobrażenie czyni trwałą
to, co dla okryć przeczuwaniem
jedynej wizji bardziej śmiało

drżeń delikatną stroną uczuć
snu nieustannie się buntuje
bez odpowiedzi przyzwolenia
każde pytanie powstrzymuje

(…) osobiste, a nie prywatne poszukiwania pozostawiają jakiś ślad (…)
Jak wyobrażamy sobie marzyciela? To ktoś porzucający stały ląd i wyruszający na morze.  Ale nie po to, by odkryć nowe lądy. Niektórzy, choć wydają się już bardzo oddaleni od lądu, odczuwają przecież potrzebę bliskości innych ludzi. Ci próbują fragmenty lądu budować na jeziorze. Tak powstają pływające wyspy. Pływające wyspy nie są sposobem zagospodarowania czy użyźnienia rozległych wód (…).
Są sposobem przetrwania. Pływające wyspy nie są posiadłościami, które można by przekazywać komuś w spadku; gdy tylko przestajemy budować, wyspa przestaje istnieć. Jest to mały, ruchomy ogród, rodzący owoce, ale jego rozmiary i samo istnienie zależą od prądów. Ogród, który powstaje z potrzeby zapuszczenia korzeni. Ale w rzeczywistości, która sama jest korzeni pozbawiona.(…
)
Nie ma prawa do odmienności. Naiwnym moralizatorstwem byłoby domagać się takiego prawa. Kiedy nastał czas siewów, wielu szydziło z tego, co siał Odin, i ze sposobu, w jaki to robił. Chcieli oni, abyśmy siali i uprawiali coś innego. Ich rada była wyraźna: ” Postępujcie naszymi śladami, a będziecie bezpieczni, otoczeni powszechnym poparciem”. Musieliśmy zatykać uszy, niemal izolować się we własnym gronie, aby nie stracić z oczu naszego kursu, aby nie dać się rozproszyć lub pociągnąć w innym kierunku. Minęło wiele pór roku. I oto teraz gdy nastał czas zbiorów. I gdy wielu uznało, że istotnie jest co zbierać, rozglądamy się wokół siebie. I stwierdzamy – jak po długiej zimie – znów samotność jest naszym udziałem. (…)
Jeśli grupa ludzi „skreślonych”, różnej narodowości, religii, języka, ale podobnych przez to, że istotnie nieprzystosowanych, ma odwagę porzucić stały ląd – jedyne na pozór miejsce, gdzie można skutecznie uprawiać ziemię – to dlatego, że ceni samą swą egzystencję, swoje trwanie, jako konkretny, dotykalny symbol. Na własnych plecach przynieśli ziemię, rozsypali ją na tratwę i uprawiają zawzięcie, lecz już nie na sposób stałego lądu, ale stosownie do prądów, które poniosły ich daleko od brzegu. Taki jest właśnie sens Odin Teatret i innych grup, innych ludzi, którzy przez niemal cały swój żywot poświęcali siewom na wodzie. Jeśli wszakże udaje się, na przekór wszystkiemu, przetrwać w ten sposób, to znaczy – paradoksalnie – że nasza „aspołeczność” przerodziła się w coś społecznego. Tak oto to, co robimy staje się sposobem przełamania samotności, buduje mosty, stwarza więzi – nie zmuszając do rezygnacji z własnych marzeń. (…)
daje też zabezpieczenie: staje się okopem, który kryje i chroni to, co uważamy za najistotniejsze. (…)
A ja chcę mówić o człowieku. O potrzebie przekształcania (…)
w ściśle określoną sytuację, która pozwala wykroczyć poza stosunki i obserwacje typowe dla codziennego życia. Dla niektórych oznacza to wchodzenie na niebezpieczny, zdradliwy obszar, potępiany jako „romantyczny”, „mistyczny”, „irracjonalny”. Jednak świadome poszukiwanie (…) sposobu przeżycia doświadczeń odmiennego rodzaju –
jest przekraczaniem zakreślonych granic (…),
przekraczaniem konwencji, (…)
Co zobaczymy, jeśli zechcemy na to wytarte pojęcie spojrzeć bez żadnych uprzedzeń?
Kiedy Leeuvenhoek umieścił pod mikroskopem krople wody, zobaczył w niej całe mrowie istot niedostrzegalnych gołym okiem. Do tego momentu „życie”  utożsamiano z czymś widzialnym, z czymś takim jak koń, łabędź, delfin, robak. Odkrycie nowej formy życia wywołało burzę pytań: jaka jest funkcja tych maleńkich istot, „mikrobów”? Jakie jest ich miejsce w „porządku natury”? Wielu wybitnych uczonych – choćby Buffon, który swymi studiami nad historią naturalną ogromnie przecież przyspieszył postęp nauk przyrodniczych – nazwało tę formę życia „występkiem przeciw naturze”. Przez długie lata mikroby były jedynie przedmiotem konwersacji, ciekawostką, do której nikt nie przywiązywał większej wagi. Ale potem dowiedziano się czegoś więcej o mikrobach, o ich znaczeniu dla procesów życiowych. (…)
Smutne prawdy bywają też dogodnymi wymówkami. Jedna z takich smutnych prawd głosi, że gdy jest was mało, niczego nie osiągniecie. W końcu tak czy owak staniecie się narzędziami w rękach tych, którzy rządzą wielkimi instytucjami, którzy władni są otwierać lub zamykać źródła waszej egzystencji. Jesteście skazani na integrację, zmianę poglądów, lub – jeśli nie skorzystacie z tych możliwości – na bezczynność i bezradność. O słuszności tego twierdzenia łatwo się przekonać.
Jest tak oczywiste, że nie warto nawet tego dowodzić. Ale może warto i nawet trzeba sprawdzić, w jakiej mierze jest ono fałszywe. Prawdą niewygodną jest bowiem to, że nawet nieliczna grupa może modyfikować sytuację, w której się znajdujemy, i która pozornie determinuje nas bez żadnej nadziei ucieczki. Aby być naprawdę innym, nie wystarczy kierować się sprawiedliwszymi normami i kryteriami, a także być wiernym sobie i swoim aspiracjom, nawet jeśli są one naiwne i utopijne. Trzeba pójść dalej i przezwyciężyć sytuację, która zwykle cechuje grupy marginesu: sytuację przynależności (…)
Jedynie zdolność reorganizacji od wewnątrz wszystkich zewnętrznych czynników współżycia pozwoli grupie przystosować się do zewnętrznego świata bez totalnego uzależnienia się od niego. Należy dążyć do pewnego rodzaju samowystarczalności, do stworzenia mikrokosmosu kulturalnego. Ta samowystarczalność nie oznacza jednak zamknięcia się we własnym wewnętrznym świecie: przeciwnie jest zdolnością nieustannej, właściwej i odpowiedniej reakcji na zmiany w sytuacji: grupa nie przypomina bowiem materii martwej – nie jest ani tak sztywna żeby się łamać, ani tak miękka, żeby ustępować pod każdym naciskiem. (…)
Te mniejszości dostrzegane zaledwie jako mikroskopijne enklawy, są być może ogniskiem (…) przemian(…).
Błędem byłoby sądzić że tylko wielkie organizmy powodują zmiany. (…)
Sama dyskryminacja, jako zamknięcie w granicach marginesu, nie jest jeszcze kulturą. (…) Prawdziwa, dojrzała kultura, nawet złożona z niewielkiej liczby ludzi, istnieje wtedy, gdy grupa potrafi stawić czoła kulturom otaczającym na wszystkich poziomach: od organizacji ekonomicznej po wykorzystanie owoców własnej pracy, od elementarnych stosunków międzyludzkich po krytyczną refleksję nad własnymi czynami. (…)
Przede wszystkim trzeba stanowczo porzucić zwyczaj dyskutowania o problemach, których nie można rozstrzygnąć drogą dyskusji. (…)
Ci którzy nie akceptują społeczeństwa i kultury zastanej, (…)
Muszą siebie zapytać , co oni sami chcą od społeczeństwa poprzez swe działanie otrzymać. Tęsknota za kulturą zakorzenioną w przeszłości, wspólną dla wielu pokoleń – jest chorobą niemożności powrotu.
Jest to kultura (…)
niewolników (…)
którzy uciekli w góry lub do dżungli i założyli tam maleńkie społeczności, utrzymujące się nieraz przez wiele lat, a często pozostające w kontakcie z właścicielami  plantacji. (…)
Przyswoili sobie wiele z kultury ludzi, od których uciekli i których świat porzucili. (…)
Musieli zbudować społeczeństwo od nowa. Z fragmentów niejednolitej przeszłości, z zapomnianych lub słabo przyswojonych języków, z różnorodnych umiejętności i technik zrodziła się – w trakcie rozwiązywania własnych problemów życiowych – ich nowa tożsamość. (…)
Ludzie zakładający nową osadę szukają okolicy, która najbardziej sprzyjałaby życiu społeczności, ale zarazem najlepiej chronionej przez góry, wody i lasy. Naszą górą, wodą lasem – jest (…)  zdolność fascynowania nawet tych, którzy nie akceptują nas samych – nie tylko pozwala nam żyć, ale i chroni nas przed atakiem. Nikt nie jest aspołeczny. Aspołecznym człowiek się staje. Obok emigracji zarobkowej istnieje dziś inna, wstrząsająca sumieniem społeczeństwa. Stanowią ją ludzie „wyrwani” – z ich wolą czy bez – z (…)
za każdym razem spotykaliśmy się po to, aby nawzajem doskonalić nasze zdolności obronne, niezbędne w okresie, gdy zostaniemy znów sami. Za każdym razem odnajdywaliśmy ten sam nastrój solidarności: głębokiej, niemal utajonej, pełnej rozbieżności, podziałów, rywalizacji, które nieodłączne są od wspaniałych i ułudnych marzeń, powstających w warunkach emigracji.
Któryż emigrant nie myśli od czasu do czasu o porzuceniu środowiska (…)
o przekształceniu się w regularnego obywatela kraju (…)
do którego jednak nie należy? (…)
Jakże często ci, którzy odrzucają te propozycje, narażają się na ciągle to samo oskarżenie: oskarżenie o aspołeczność? Nigdy nie można być całkowicie „poza społeczeństwem”. Można tylko odchylać się od jego norm. Dążenie do „aspołeczności” jest często po prostu wyrazem najgłębszej potrzeby zmian. Oznacza to, że kierujemy wzrok w inną stronę, aby szukać czegoś, co odmienne jest od społeczeństwa, które chcemy odrzucić. Ale to, co odrzucamy, pozostaje punktem odniesienia, wedle którego się orientujemy; tak jak, wędrując, stale pamiętamy, gdzie jest północ, choć idziemy w innym kierunku. Analogicznie postępują różne emigracje, stale zagrożone i często ponoszące porażki. Jeśli zbytnio zaufasz marzeniom, „rzeczywistość” pochłonie cię z powrotem. Ale jeśli wędrować będziesz dzień po dniu, krok po kroku, kontrolując stale spojrzeniem to, czym być nie chcesz, dodając otuchy towarzyszom i samemu sobie – któregoś dnia przekonasz się ze zdziwieniem, że „społeczne społeczeństwo”, od którego odszedłeś, zaczęło się tobą interesować. Dostrzega ono w tobie wizje innego życia. Bada twój przypadek jako przykład małej grupy, która – choć żyje w społeczeństwie – potrafiła, nie odcinając się całkowicie od niego, stworzyć jednak własną kulturę; jest to niedestrukcyjny mikroorganizm, reprezentujący inną formę życia we wspólnocie.
Dlaczego mamy bać się słów? Być „aspołecznym” – to próba zbudowania własnego, mikroskopijnego „a-społeczeństwa” i wypróbowania w nim modelu życia, do którego dążymy – nie zaś program bezkształtnej emocjonalności, sentymentalizmu w rodzaju:
„Wszyscy jesteśmy braćmi” (…)
to rozsądny program nie dla „dużej rodziny”, ale dla małego społeczeństwa: odsunąć się, wybrać „bezużyteczną” pracę, która jednak z czasem przyniesie obiektywne rezultaty i ukształtuje relacje między ludźmi, ich wizje świata, ich prywatny wzorzec zachowań. Nie możemy wybierać idei licząc na to, że one same nas odmienią. Musimy sięgnąć głębiej, wybrać warunki życia i pracy. Musimy być „aspołeczni”, jeśli chcemy niesprawiedliwemu społeczeństwu przedstawić jakiś inny wzór. Musimy być „aspołeczni”, jeśli nie chcemy akceptować reguł gry, w która byliśmy beznadziejnie wplątani. Musimy stać się „aspołeczni”, jeśli chcemy choć w jednym miejscu przerwać krępującą nas sieć  i wydostać się na zewnątrz, w inną przestrzeń, w inny układ relacji. Musimy być „aspołeczni”, jeśli chcemy zasygnalizować naszą obecność i nasze działanie także innym – którzy być może jutro doświadczą tego samego, co my, i wyruszą naszym śladem. Nie możemy ograniczać naszej obecności tylko do momentu, tego miejsca, do aktualnych więzów, do pytań, które inni stawiają nam dzisiaj. Czy zatem jesteśmy apolityczni? A czym jest polityka? Czyż nie sztuką urzeczywistniania możliwości? Musimy być „aspołeczni”, aby urzeczywistniać naszą możliwość. Fałszywym idealizmem byłoby twierdzić, że rzeczywistość grup (…)
jest ideałem życia w społeczeństwie. Grupy te powstały jako rezultat napięć, nieprzystosowań, odstępstw, które spowodowały trwały niepokój i poczucie duszności. Nie są to wyspy Utopii – raczej momenty społecznego pogranicza, zaledwie krawędzie czegoś, co zarazem jest i nie jest społeczeństwem. (…)
Z punktu widzenia ludzi  władających językiem wyglądamy, być może, jak niemi, którzy wypowiadają się przez dziwne znaki, jakimś niemal prywatnym językiem obrazów. Z punktu widzenia niemych – jesteśmy niemowami, którym udało się przemówić. (…)
Stwierdziwszy, że włączenie się w ludzki system społeczny jest dla nich niemożliwe lub stanowi źródło cierpień, niektórzy zaczynają mówić o „marginalizacji” w sensie pozytywnym.  Apologizują to jako coś, czego warto bronić . Ale marginalizacja jest właśnie tym, co zwalczamy w imię konsekwencji naszych najistotniejszych dążeń, bo nie chcemy być zepchnięci na pozycję bezsilności i milczenia. To, że nie zgadzamy się być oswojeni, nie znaczy bynajmniej, że szukamy schronienia w „marginalizacji”. Znaczy to, że nie chcemy być oswojeni w roli ludzi marginesu. (…)
Jest to odejście od filozofii treserów, przełamanie kręgu samotności. Odpowiedzieć w ten sposób znaczy odsłonić prawdę. A raczej jedno jej oblicze.”
[E]

Wiele czasu minęło, a wciąż niejedna (różnicy?) odpowiedź:
uczyć się siebie, a sobie wychodzić naprzeciw jako człowiek?

”Zdarzyło się to jednego roku w ogrodzie zoologicznym. Moja córka i ja stałyśmy obok pewnej babci i jej małej wnuczki; twarzyczka dziewczynki była upstrzona jasnymi, rudymi piegami.
Dzieci stały w kolejce, czekając, aż uliczny artysta umaluje im policzki w tygrysi wzór.
– Ty  masz tyle piegów, że nie ma miejsca na rysunek” – krzyknął jeden chłopiec z kolejki.    Zażenowana dziewczynka spuściła wstydliwie głowę.
Babcia przykucnęła przy swojej wnuczce.
– Ja tam bardzo lubię twoje piegi – powiedziała jej.
– Ale ja nie – odrzekła dziewczynka.
– Kiedy byłam małą dziewczynką, zawsze chciałam mieć piegi – ciągnęła babcia, gładząc wnuczkę po policzku.
– Piegi są bardzo piękne!
Dziewczynka uniosła głowę i spojrzała na babcię. Naprawdę?
– Oczywiście, że tak – zapewniła babcia. – No, spróbuj wymienić choćby jedną rzecz, która jest ładniejsza od piegów.
Dziewczynka spojrzała z ukosa na uśmiechnięta twarz starszej pani. pani.
– Zmarszczki – odpowiedziała cicho.
Ta chwila głęboko zapadła mi w pamięć, i od tej pory często słyszę ten szept, który mówi, że kiedy będę spoglądać na innych oczyma miłości, (…)
zobaczę (…)
piękno.
[Sue Monk Kidd]
[F]

Wiosno…

miłości pierwsze
nie pytają nikogo
i co ty na to

Południe, słońce mocniej grzeje. Za oknem ptak; dziobem odrzuca, na bok, mokre liście.
Szukając tego, co jemu potrzebne; lecz dla mnie, patrzącego, niewiadome.
Wieczorem, kolacja. Biały ser, zimny kompot z czereśni. Niezbyt fortunny zestaw.
Lekki ból brzucha. Nocą – monolog żołądka, senny przekaz (?):
olbrzymia hala (podziemie?), pełno żelastwa, rupieci, składowisko, góry opakowań, wypełnione – do niczego nieprzydatnymi? –  nieznanymi dla mnie, wyrobami; wśród wielu krzątających się tu i ówdzie osób – sam niweluję jedną z gór wyrobów, rupieci – zrzucam je na dół, na boki. Ktoś to odnosi do samochodów – po chwili, pełne, odjeżdżają w nieznanym kierunku. Dziwny sen.
Rano, deszcz, stuka pojedynczymi kroplami. Jakby zadawał pytania: czemu wczoraj dostrzegłeś tamtego ptaka? dlaczego wybrałeś (wybierasz) to właśnie, a nie cokolwiek innego?
Czy tamten sen – to wcześniejsza odpowiedź, na pojawiające się później pytania?
” Nieunikniona modalność widzialnego;
co najmniej to, jeśli nie więcej, pomyślane poprzez moje oczy. (…)
Granica przejrzystości w. Dlaczego w. Przejrzystość , nieprzejrzystość. Jeżeli możesz przesunąć przez nią swoich pięć palców, jest to furtka, jeżeli nie, drzwi. Zamknij oczy i zobacz. (…)
Bardzo krótka przestrzeń czasu przez bardzo krótki czas przestrzeni. (…)
Dokładnie: i to jest nieunikniona modalność słyszalnego. (…)
Zobacz teraz. Tam przez cały czas bez ciebie: i na wieki wieków, świat bez kresu.”
[J.Joyce]
[G]

Wybacz miłości,

uczuciem tyś wszystkich
lecz
własność niczyja

nikt nie istnieje
aby
obecność twą omijać

„Kiedy przeciekał dach, mistrz zen polecił dwóm mnichom, by przynieśli jakieś naczynie do zbierania wody. Jeden przyniósł cebrzyk, drugi koszyk. Pierwszy otrzymał srogą reprymendę, drugi najwyższą pochwałę.”
[koan zen]

Dodatek do 179 numeru „rozstajów”:
(…)”Starożytni mędrcy różnych wieków i kultur uważali, że esencja rzeczy nie mieści się w słowach. Natrętnych uczniów, złaknionych słownej odpowiedzi na pytanie: Co to jest prawda?, zbywali przypowieściami i szyderstwem. (…)
stary poeta chiński Po Chu I mówi o swym półmitycznym rodaku, autorze Tao-Te-King:
Kto mówi – niczego nie wie, który wie – nie mówi (…)
A skoro mędrzec Lao był tym, który wie, jak to się stało, że napisał księgę złożoną z pięciu tysięcy znaków?
Do najbardziej wielosłownych pisarzy należeli mistycy chrześcijańscy, którzy pisali grube tomy, wychodząc z założenia, że ich doświadczenia są niewyrażalne i że żadne słowo im nie podoła.
Przy nich pięć tysięcy ideogramów Tao-Te-Kingu, nad którego gadulstwem ironizuje poeta, to doprawdy kilka zgłosek wydukanych przez ascetycznego milczka, mistycznego jąkałę.
Grotowski nie był ani Lao-Tsym, ani chrześcijańskim mistykiem. Ale paradoksalnie, dialektyka wyrażalnego i niewyrażalnego, słowa i milczenia, żywo go obchodziła. (…)
W różnych, że tak powiem, zastosowaniach.
  
Miał tu swoje uczulenia. (…)
  
Nie lubił tego, co nazywał codzienną paplanina: ludzkiego gadania byle czego dla zapełnienia pustki. (…).  
Był przeświadczony, że źródła twórcze (…)
jednostki ludzkiej – to wymiary istnienia różne, aczkolwiek przecinające się w praktyce.
Powiadał, że intelektualny komputer – upatrzył sobie to technologiczne słowo – bywa
użyteczny, a nawet niezbędny, ale kiedy zajmuje właściwe sobie, pomocnicze miejsce
w hierarchii władz twórczych. W procesie twórczym, gdzie człowiek dotyka nieznanego,
terkotanie tego komputera milknie. A ponieważ jest on wszędobylski – i niezbędny –
w naszej cywilizacji, w naszej umysłowości należy prowadzić z nim przebiegłą grę.
Przechytrzyć tego natrętnego dżinna, trzymać go w swojej butelce, a wypuszczać wtedy,
gdy jest nam, prawdziwie
pomocny.
Zresztą, przebiegły a sugestywny duch dyskursu bywał Grotowskiemu potrzebny, niekiedy
nieodparcie. Grotowski był, jak powszechnie wiadomo, znakomitym mówcą, polemistą,
wykładaczem swoich marzeń twórczych, ich misjonarzem, a także komentatorem
dokonań. Teoretyzował potężnie i miodopłynnie w czasie publicznych spotkań, które nieraz
rozrastały się w oratorskie maratony. A rzadko miewał wystąpienia, w których by się nie
wypowiadał przeciw teoretyzowaniu.
(…) 
produkując olśniewające ciągi słów; niewątpliwie siedział w nim także talent wytrawnego
sofisty. Mawiał przy tym, że to była jedna z jego ulubionych retorycznych figur – że słowa
kwestionowane przez jakiegoś oponenta zastąpi chętnie innymi, że o słowa spierać się nie
będzie. (…)
Miał przygotowane notatki, ale spotkania improwizował, idąc za pokusą chwili. Apelował
nie do słuchaczy, nie do zbiorowiska, nie do audytorium – ale do każdego słuchacza z
osobna, do jednostek. Jakby głośno rozmyślał dla drugiego, w obecności drugiego.
Rzekłbyś, że pomiędzy mówcą a salą następowało – w pozasłowiu, pod słowami, ponad
słowami – jakieś poufne porozumienie, niesione przez wzajemna wymianę energii.
Zapadała cisza inna niż zwyczajna cisza zainteresowanej uwagi… Grotowski – zaklinacz
milczenia jak zaklinacz deszczu.
 Nie od razu tak było. (…)
nie miał wówczas promieniowania człowieka poszukiwań duchowych.  
odkąd go pamiętam, znał wagę milczenia. Postulował milczenie. Domagał się milczenia.

Przypuszczam, że i o wyciszenie się w sobie zmagał się uporczywie. A wtedy, u początków,
słyszał w sobie przenikliwe głosy pełnego niecierpliwości człowieka czynu. Roznosiły go
energie czynne i właściwy sens energii biernych (w skutecznym działaniu) umykał mu
jeszcze w praktyce.
 Ale z biegiem czasu, choć względnie szybko, odkrył rzeczy niespodziane.
W praktyce, (…)
Do tych zaskakujących odkryć należał diapazon, jakość, nieskończona siła milczenia.

Oczywiście, milczenie to pojęcie nieostre, słowo-worek. Może oznaczać ciszę akustyczną.
Może oznaczać zaprzestanie słowa. Może oznaczać dochowanie tajemnicy. Może oznaczać przemilczenie, niedopowiedzenie. Może oznaczać przepis porządkowy. Może oznaczać właściwości miejsc i sytuacji, z niekończoną poezja przydawek i przymiotników. Może być przedmiotem źródłowego przeżycia myślicieli, (…)
Może być rygorem lub koronnym doświadczeniem z zakresu technik duchowych. Etc. (…)
     Uważano spektakle Grotowskiego za spektakle śpiewane. W istocie, strona wokalna należała do jednego z ich doniosłych wyróżników. To nie były jednak efekty muzyczne czy akrobatyka wokalna. To nie był śpiew, choć śpiewano, nie inkantacje i psalmodie, choć inkantowano i psalmodiowano tekst, nie Sprachgesang, choć granica między mówionym a śpiewanym była tu w zamierzeniu płynna – to było działanie dźwiękiem, działanie głosem, reagowanie głosem, ujęte w precyzyjne reguły. I działanie wyciszeniem, uspokajaniem dźwięku, stłumieniem, urywaniem dźwięku.  
Milczeniem. (…)
  
Widz – słuchacz – świadek zdarzeń znajdował się w sercu tej stereofonii, pod kopułą z dźwięku. Przestrzeń gry w całości traktowano jako wielogłosowy instrument muzyczny. Sale miały swoje akustyczne sekrety, punkty dźwięczne i głuche, swoje echa i pogłosy, zasadzki i czarodziejskie zakątki. To badano. Brzmienie sufitu, podłogi, murów, kątów, rogów, nieprawidłowości geometrii miejsca. Kierowano działania głosem w te różne punkty, nasłuchiwano odpowiedzi i adaptowano kierunek wokalnych działań do właściwości danej przestrzeni.

Nie chodziło tu o zwykłą słyszalność. (…)
wszystko tu odbywało się bez pomocy mikrofonów, z programowym wykluczeniem
wszelkich urządzeń akustycznych. Przypominam dla pamięci.
Kiedy działanie głosem (…)
jest rzeczywiście pełne, rezonuje wszystko dokoła. Nie wiadomo, skąd głos płynie, kto go
wydaje. Taka stereofonia indywidualna (…)
nie jest tylko techniką, choć wymaga najwyższej techniki.
To żywa obecność człowiecza wędruje w dźwięku. (…)

Miałem mówić o milczeniu, a mówię o głosie, o dźwięku. Technika wokalna Grotowskiego – jeśli to można nazwać technika wokalna – zrobiła karierę światową. (…)
Przed Grotowskim funkcjonowała dwójca: oddech-głos. Uczono głosu, wychodząc od
techniki oddychania. Po Grotowskim w obiegu szerokim jest ciało-głos. (…)
Pedagodzy głosu poprzedzają swoje lekcje przy fortepianie rozwiniętymi bardziej niż
dawniej ćwiczeniami ciała. (…)
Praca nad głosem – działaniami wokalnymi – była pracą nad słuchaniem. Podobnie jak głos uważał Grotowski za przedłużenie reakcji oraz impulsów całego ciała – działać całym sobą było jego emblematycznym zawołaniem – podobnie słuchanie nie było słuchaniem uszami, ale całym ciałem, całym sobą. Było milczeniem czynnym, milczeniem–działaniem.
   Słuchało się w różnych pozycjach ciała, nadajnik dźwięku i odbiornik wymagały równego zaangażowania, przekształcały się, by tak rzec, w anteny organiczne o wrażliwości żywych tkanek. Słuchanie – milczenie – głos to był jednolity, żywy, pulsujący proces pomiędzy partnerami. Rzeczywista wymiana impulsów i reakcji; wymiana energii działania; energii dźwięku; energii milczenia.
Takie słuchanie całym ciałem, milczenie-działanie, dawało możliwość błyskawicznego, jak w tradycyjnych sztukach walki, reagowania: przechodzenia od milczenia do dźwięku, od śpiewu do mowy, w zaskakujących interwałach muzycznych, poza skalą temperowania, timerach, niuansach ekspresyjnych, głośnościach, i odwrotnie; przechodzenia od dźwięku do milczenia, do ciszy. (…)
taka praca zmieniała ducha, obecność przestrzeni, w której to się odbywało. Była tu
osobliwa cisza, nie zwykły brak hałasów, jak w salach, gdzie nic się nie dzieje.
Tu, wchodząc, słyszało się ciszę –
a odgłosy miasta dochodziły jak tło jakiejś muzyki konkretnej.(…)

Tu fenomen był ewidentny. Spektakl, zbudowany z finezyjnych partytur aktorskich,
partytur ciała i głosu, (…)

przyjęty został przez publiczność w całkowitym milczeniu, bez jednego oklasku.
I nie był to wyraz dezaprobaty. To był wstrząs.
 Tak zaczęła się seria przedstawień Grotowskiego, które toczyły się w ciszy i kończyły milczeniem widowni. (…)
Specjaliści powiedzą, czy to jedyny i pierwszy przypadek w teatrze XX wieku. Może trzeba
by szukać tu odległych analogii w jakichś dawnych obrzędach misteryjnych. (…)

Zapewne różne były w widzach motywy, które hamowały w nich atawistyczny odruch
głośnego uderzania dłonią w dłoń na zakończenie spektaklu.
 Wstrząs? Szok? Zdumienie? Wzburzenie? Niepokój? Rozmyślanie nad sobą, nad życiem? Stan zbliżony do medytacji?
Kontemplacyjne odczucie, że dotknęło się czegoś nieznanego, niewyrażalnego, czegoś nie do nazwania? Czy po prostu – wzruszenie?.
 Widzowie  ociągali się z wyjściem i długo pozostawali w ciszy, nie rozmawiając ze sobą po zakończeniu akcji.
Akcja trwała w nich. (…)

Posługuję się tutaj pamięcią  i może nieco fantazjuję.
Zapewne nie każdego wieczoru tak było. (…)
Po „Apocalypsis cum figuris” widzowie długo siedzieli w zamyśleniu na podłodze, oparci o
ścianę. Rysownik mógłby tu wykonać wiele szkiców z cyklu Zamyśleni.
 Wychodzący zabierali ze sobą okruchy chleba i ogarki świec, które zostawały po wyjściu aktorów.
Jak relikwie. Opowiada o tym pięknie pracownik techniczny, zaufany przyjaciel Grotowskiego, który ze zrozumieniem przedłużał swój dyżur i czekał cierpliwie na wyjście
ludzi. Kiedyś na Apocalypsis … był obecny wybitny radziecki teatrolog. Pełniłem przy nim
obowiązki gospodarza domu. Wychodząc, długo milczał, a potem bił się w pierś szerokim
gestem prawosławnego grzesznika, powtarzając namiętnym szeptem: Wot, ja gad
prokliatyj, gad prokliatyj, gad prokliatyj. Była to jak scena z Dostojewskiego, osobliwe
przedłużenie akcji przedstawienia. Myślę, że czynił rachunek swojego życia, życia
radzieckiego uczonego, pełnego upokorzeń, wymuszonych kłamstw, mijania się z prawdą,
uczynków niezgodnych z własnym powołaniem  naukowym i ludzkim.
 Przedstawienia  w Teatrze Laboratorium od czasów Acropolis zwracały się nie do publiczności, do gromady, ale do poszczególnych istnień ludzkich, do każdego z obecnych z osobna.
Każdy – w sytuacji przestrzennej przedstawienia – pozostawiony był samemu sobie,
każdy w swojej  – bok w bok z sąsiadem – samotności. Sprzyjało to milczącemu
rozmyślaniu o własnym życiu, o życiu innych, o duchu czasów, o – bo ja wiem? – kondycji
ludzkiej. A może o niczym. To milczenie być mogło bezprzedmiotowa fascynacją.
Mogło być (…)
oczyszczającym rozświetleniem. (…)
Zdarzenia dramatyczne rodziły się z milczenia – i po intensywnym, gęstym, zwięzłym
przebiegu wracały do milczenia. Jakby milczenie było matką rzeczy. (…)
Cóż jest prawdą? Temu słynnemu pytaniu Grotowski i aktorzy dawali własną odpowiedź.
Prawdą jest to, czemu się nie klaszcze. Prawdą jest to, co przyjmuje się w milczeniu.

Anatomia milczenia w dziele Grotowskiego bardzo jest złożona, trzeba by tu wytoczyć
ciężkie działa poważnych nauk, co zresztą z powodzeniem czyniono (…)
religioznawstwo, bo chodziło o teatr sakralny, antropologię i etnologię, bo przecież szło o
obrzędy, mity, rytuały, misteria itd. I o – uczciwszy uszy – historię duchowości (…)

chcę przypomnieć, że po roku 1970 Grotowski – jak i cały nasz Teatr Laboratorium – zerwał z teatrem przedstawień. (…)
głosiliśmy misje zbawienia człowieka już nie przez teatr, ale przez Spotkanie,
przez Święto, (…)
Spotkania szczególne, gdzie człowiek – jak mówił Grotowski – rozbraja się przed człowiekiem, zrzuca ochronne maski – i jest, jaki jest cały. To możliwe jest w odosobnieniu i na jakiś czas tylko. Grotowski z wąską grupą współpracowników w odległej od miasta farmie, w lesie, przygotowywał takie spotkania dla zaproszonych, równie wąskich grup przybyszów. Żyli w wiejskich prymitywnych warunkach (…)
okresami – i widać było, gdy pojawiali się w mieście, że noszą w sobie jakąś tajemnicę.
         Grotowski już wcześniej bardzo się zmienił. Był nie do poznania.
Zgubił na drogach (…)
swoje ciało Gargantui i mógł uchodzić za jogina. (…)
Promieniał pogodą i światłem.
  
Złagodniał. (…)
Odmawiał siebie, swej obecności – łagodnie.

W jego głosie pojawił się rzeczywisty aksamit. Miał aurę człowieka, który uzyskał
naturalną władzę – czy łaskę ciszy wewnętrznej. (…)

Grotowski, odkąd pamiętam, żartobliwie nazywał nasz teatr Laboratorium, ashramem
czyli pustelnią. To prawda – paradoksalnie byliśmy teatrem-pustelnią; przy centralnym
placu miasta. Teraz (…)
wśród drzew, nad stawem, z prawdziwym  niebem nad głową.
 Tam był matecznik różnych
poszukiwań, przez ponad dziesięć lat. Te doświadczenia z czasem prowadzone były także w mieście, na drogach, w wędrówkach, ale rodziły się tu, w tej leśne ciszy.
 W pustelni.
Bywały też przedsięwzięcia otwarte, bardzo ludne. Ściągały do nas istne pielgrzymki
poszukiwaczy przygód duchowych z całego świata.
 Była wówczas w młodej generacji
potrzeba czy moda; wędrować z plecakiem, z torbą podróżną, byle jak, w prymitywnych
warunkach. Dzisiaj paradowanie z plecakiem tres chic to symulowanie wędrowania.
Wtedy był to rzeczywisty bunt przeciw schorzeniom naszej cywilizacji. Jej odrzucenie, bez
gwałtu. Głód sensu.
 Odpowiedzi , nadziei szukali w Grotowskim, w nas. Między innymi.
Tu cisza, milczenie – wyszły niejako z konspiracji. Stanowiły obyczaj, sposób bycia, ziarno
doświadczenia. Grotowski jawnie mówił o jodze, o technikach duchowych, o medytacji, tantrze etc. Ale, jak zawsze, odcinał się od biernej kontemplacji rzeczy. To szło przez ruch, przez taniec, przez produkowanie dźwięków, przez zadania natury czynnej, które były jak stopnie ku doświadczeniu tego, co Nienazywalne. Fascynowało go haitańskie voodoo i grupy wędrownych muzyków w Indiach, Baulów, którzy prowadzili podwójne życia: artystów i poszukiwaczy duchowych, to wycofujących się do swych pustelni, to pojawiających się na placach publicznych miast i wsi. W tych  latach Grotowski tak mówił o milczeniu, o ciszy: Cisza zewnętrzna, jeśli ją zachowujesz, przybliży cię do wewnętrznej, przynajmniej w jakiejś mierze, po pewnym czasie. Nie chodzi tu o to, aby poruszać się w sposób hieratyczny, ale o to, by osiągnąć ciszę ruchu nawet w biegu. (…)
Tak więc podstawą wszystkiego jest milczenie: milczenie słów, milczenie odgłosów, milczenie ruchów. To milczenie daje szansę ważkim słowom i pieśni, która nie zakłóca mowy ptaków. Ciało wchodzi w ruch, który jest postrzeganiem (patrzenie), słyszeniem. Jest to ruch, który jest spoczynkiem.
 Tu Grotowski używa jako drogowskazu starej formuły gnostyckiej. Tajemnica!
W tym samym tekście (…)
opowiada o doświadczeniu budzenia się , przebudzenia. Chodzi tu o budzenie się w sensie dosłownym: wychodzenie ze snu po intensywnym wysiłku.
 Oto wypłynąłeś. Kiedy powracałeś stamtąd, miałeś może kolorowe sny. Ale tuż przedtem odczułeś spokój i jasność, odczułeś coś, co płynęło ze środka, ze źródła. Otwierasz oczy i widzisz jakąś ścianę z cegieł czy plastikowa torbę. Ale te cegły i ta torba pełne są  życia, światła. Gdzieś w pobliżu słyszysz głosy. To jacyś ludzie się sprzeczają. Ale te głosy dochodzą do ciebie jako coś harmonijnego. Czujesz, że pracują wszystkie twoje zmysły. Zarazem czujesz, jakby wszystko to wypłynęło z ciebie, ze środka (…).
Płynie to ze środka i z przedmiotów. Takie przebudzenie jest przebudzeniem w pełnym znaczeniu tego słowa.
 U Grotowski , wychodząc od konkretu, wpisuje się po swojemu w tradycje, które mówią o przebudzeniu. Jest to stan – czy subiektywny, czy jakiś inny? –
w którym dochodzi do zmiany percepcji tego, co jest: świat jawi się – wraz ze swymi zgrzytami i zamętem – jako istność żywa i harmonijna w swych przeciwieństwach.
A wszystko to w swej głębi jest ciszą i spokojem.
 I przytomnością, obecnością, oczywistością, jak lubił powtarzać Grotowski.
Jest się w innym wymiarze, poza poczuciem winy i kary.
Przyjmuje się to, co jest – avec la sernite (ze spokojem ducha?). Serenite. Swój głód metafizyczny, swoją ciekawość poszukiwacza absolutu, poznania – przez wiele lat , jeszcze w Polsce – realizował Grotowski już poza teatrem. Myślę jednak, że jego oryginalność, jego tożsamość rezyduje na skrzyżowaniu tych dwóch powołań. I był tego świadom. (…)
to problem organiczności jego przeznaczenia, jego koło karmiczne. Obydwa powołania były ze sobą splątane nieodwołalnie, w pasji, bez wyjścia. (…)
[H]                                                                                                                                                                     * * *

Fajnie – być, różnym sobą,
cytując [wiersz, który przesłał mi w liście Marcin S.]

Walt Whitman
Kiedy słuchałem, jak mówił astronom,
Kiedy dowody w cyfrach nakreślił przede mną,
Kiedy pokazał mapy, mnożył, dzielił,
Kiedy siedziałem w sali, a wszyscy bili mu brawo,
Nie wiem, dlaczego czułem się znużony,
Póki nie wyszedłem stamtąd,
A idąc wśród wilgotnej, tajemniczej nocy,
W milczeniu spoglądałem na gwiazdy.

Pozwolę sobie przytoczyć słowa z w/w listu:
„Rozum i serce…
jak blisko, jak daleko czasem…
patrzenie…
widzenie. (…)
Zawieszenie to dziwny stan. Kiedy gubisz się, nie wiesz gdzie iść, przynajmniej potrafisz określić miejsce, w którym się znajdujesz. Kiedy unosisz się, wisisz, trudno powiedzieć cokolwiek, nazwać to, więc jedyne co pozostaje to powiedzieć „zawisłem”, „uniosłem się”, bez metafizycznych duchowych konotacji. (…)

[dziękuję, Marcinie]

* * *

(nie) wstydząc (się)
”Wstyd jest uczuciem nieprzyjemnym. Nasza psychika często sobie z nim nie radzi – tłumi go i wypiera poza granice świadomości. Ta sytuacja ma poważne konsekwencje: usuwając ze świadomości wstyd, zamraża się po trosze wszystkie swoje uczucia, przestaje się też widzieć i szanować wstyd drugiej osoby. Wszyscy mamy jakieś zahamowania, ale możliwe jest stopniowe ich pokonywanie. Bo tak naprawdę przeciwieństwem wstydu nie jest bezwstydność, tylko poczucie bezpieczeństwa. Wstydzimy się wstydzić i dlatego wypieramy wstyd. Wstyd ma swoje dobre i złe strony , bywa konstruktywny, a wtedy: chroni prywatność, wyraźnie zaznacza granice pomiędzy nami a innymi ludźmi. Ze wstydem destrukcyjnym, łączy się: bolesna świadomość własnych braków, która każe nam myśleć o sobie jak najgorszej. Brak szans na poprawę i przekonanie, że „nie zasługuję na miłość”. Ze wstydem związane są bardzo poważne problemy z postawą wobec siebie samego. Nieżyczliwą, krytyczną, dołującą. Nie stało się tak przypadkiem: zawstydzenie zaczęło się dawno, kiedy byliśmy małymi dziećmi i opinie z zewnątrz przyjmowaliśmy jako prawdy absolutne. W dodatku działo się to nie zawsze czytelnie. Większość reakcji ważnych osób (matki, ojca, rówieśników…) polegała na niedomówieniach, jakichś niewyraźnych minach czy gestach. Ktoś nagle milkł, dziwnie patrzył, zmieniał temat. Dlatego do dzisiaj trudno nam zebrać myśli, jasno zobaczyć i odpowiedzieć, czego i w jaki sposób się wstydzimy. Ponieważ to uczucie jest bardzo dominujące, trudne do zniesienia, mamy tendencję do bronienia się przed nim. A więc:  zaprzeczamy mu, usuwając wstyd z pola widzenia, odcinając się i wreszcie w ogóle go nie zauważając; wycofujemy się, unikając miejsc, ludzi, sytuacji, w których może pojawić się wstyd; wywyższamy siebie, poniżając innych, żeby poczuć się lepiej na ich tle; zmieniamy wstyd  w złość, która skutecznie odciąga od niego naszą uwagę; wreszcie staramy się działać, mówić, pisać tak perfekcyjnie, żeby nic nie można było nam zarzucić. Co pomaga w uzdrawianiu niszczącego wstydu?: Szczerość i bliskość!”[I]                                             

Grafoman – ja- radosny dzisiaj
zaledwie rano z łoża wypadł
a strofy na rozstajów stronę
wena szepnęła te znajome:

niezaprzeczalna to zaleta
choć jam mitoman – wierszokleta
bez wstydu twórca wielu zrzędzeń
wiele tym czynię radość prędzej

dumny i blady za tamtą myśl
i tą bez namysłu poprę dziś:
reklamować się warto stale
a wnet docenią… samochwałę

Przypisy:
[A] rozstaje polecają cytując (gdzieś wyczytane, od pewnego czasu stosowane)
[B] rozstaje polecają cytując
fragment maila „Herberta” z Lublina
[C] rozstaje polecają cytując
z notatek z lat 80 – tych,
niestety nie znam źródła, proszę o pomoc w tym względzie…
[D] rozstaje polecają cytując
fragmenty z książki, będącej po części dokumentem – „Taniec Nieba i Ziemi. Bogowie Haitańskiego Wudu”  – Maya Deren, wydawnictwo A, przekład Małgorzata Wiśniewska i Zbigniew Zagajewski, przedmowa Joseph Campbell
[E] rozstaje polecają cytując
fragmenty z książki Eugenio Barby „Canoe z papieru” wyd. Instytut im. J. Grotowskiego, tłum Leszek Kolankiewicz i Dagmara Wiergowska-Janke
[F] rozstaje polecają cytując przypowieść buddyjską, z notatek z lat 80 – tych,
niestety nie znam źródła i autora tłumaczenia, proszę o pomoc w tym względzie…
[G] rozstaje polecają cytując
fragmenty wypowiedzi J. Joyce’a, z notatek z lat 80 – tych,
niestety nie znam źródłai autora tłumaczenia, proszę o pomoc w tym względzie…
[H] rozstaje polecają cytując
fragmenty tekstu z „Odry” nr 10/2007
[dzięki Herbercie, za wiadomość o nim]
autorstwa Ludwika Flaszena Grotowski i  milczenie
[I] rozstaje polecają cytat z wypowiedzi Anny Dodziuk

Suplement:
……….Słuchając (m.in.):
https://www.youtube.com/watch?v=LCUv9W0ViRc
https://www.youtube.com/watch?v=wTQxiGJzR_I&list=RDdm1MWr0ZNdI&index=4
https://www.youtube.com/watch?v=dn1iz_O1ikA&start_radio=1&list=RDdn1iz_O1ikA&t=7
https://www.youtube.com/watch?v=i4Ccv5uF69c&index=29&list=RDdn1iz_O1ikA

 

                                          

Informacje o rozstaje

Urodziłem się w 1949 r. W młodości freak-włóczęga; w latach 60/70, należałem do pierwszego pokolenia polskich hippies. Następnie, byłem mieszkańcem kilku europejskich miast, gdzie pracowałem w różnych zawodach i miejscach. Między innymi w Budapeszcie, Frankfurcie nad Menem, Heidelbergu, Freibergu, Strasburgu, Hamburgu. Pozostaję - w pewnym sensie - samoukiem. Mimo matury w Liceum Ekonomicznym, nigdy nie pracowałem w wyuczonym zawodzie. Do dziś związany, choć znacznie luźniej, ze środowiskami kolejnych pokoleń spadkobierców polskich hippies (np. Rainbow Family). Wśród których próbuję propagować zainteresowania i przemyślenia jakie wyniosłem między innymi z pracowni Piastowska 1. Nadal - niekiedy - staję się włóczęgą, także przestrzeni wewnętrznej. Na przełomie lat 60/70, przez kilka lat włóczyłem się po Polsce, przebywając w różnych środowiskach. Głównie wśród hipisów, czułem się jedynym z nich. Trudno mi, po tylu latach, sprecyzować kiedy to dokładnie było – ok 1970 (?) - gdy po raz pierwszy, pojawiłem się w pracowni, wówczas Urszuli Broll i Andrzeja Urbanowicza. Nigdy bym nie przypuszczał, że otworzy to, przede mną, tak wiele, i jednocześnie zmieni się w jedną z najdłuższych i najbardziej, dla mnie, owocnych przyjaźni. Swe spotkania - obecności w pracowni Piastowska 1, podzieliłbym na kilka okresów: Pierwszy, około dwu-roczny - dość nieregularny, miedzy innymi ze względu na moją nieustanną włóczęgę. Pamiętam z tego pierwszego okresu, kontaktu z pracownią – spokój Urszuli, jej pytania, dyskusje z „Pawełkiem” (hipis) i jego nieodłącznego Bakunina (książka). Rozmowy z Andrzejem oraz klimat wolności samego miejsca - empatii osób, tam przebywających. Dla mnie, oprócz włóczęgi – hipisowskiej, to czas „pojawienia się” m. in. „Demiana” H. Hesse'go, i „Koła śmierci” P. Kapleau (prezent od Andrzeja i Urszuli – samodruk w czarnej oprawie). Dlaczego wspominam tak różne, przykłady książek, których oczywiście było więcej? To od nich, od rozmów, głównie z Andrzejem, pytań Urszuli rozpoczynały się zazwyczaj już bardziej samodzielne „odnajdywania”. Jakaś książka, rozmowy bez tabu, niekiedy pojedyncze słowo, słuchanie - uchylały jakieś furtki, wymazywały ku czemuś przeszkodę. Po latach wiem, jak było to ważne, wówczas jeszcze nie zdawałem sobie z tego w pełni sprawy. Po prostu lubiłem tam bywać, chłonąć atmosferę, dzielić się swymi młodzieńczymi, buntowniczymi przemyśleniami. Kilka razy przyjeżdżałem z kimś, najczęściej jednak sam. Jak dziś to określiłbym - po coś w rodzaju „ładowania akumulatora” na włóczęgę, po wiedzę i coś trudnego do określenia. Po otwartość, którą nazwałbym nauką obecności. Jak uczeń, chłonąłem intensywnie istnienie ludzi, kolorów, obrazów, rzeczy, słów, dźwięków; zapachów farby, wszystkiego tego, co się podczas mych pobytów działo w pracowni na Piastowskiej. Moje włóczęgo - hipisowanie i to, co „wynosiłem”, zaczynało coraz lepiej ze sobą współgrać. Nie byłem, oczywiście, jedynym z hippies, którzy wśród wielu innych osób, w tamtym czasie, bywali w pracowni Urszuli i Andrzeja. Drugi, kilkuletni - to lata 1973 - 78. Choć wciąż nieregularnie, jednak już częściej, przyjeżdżałem na Piastowską 1. Sam. To okres tonowania, nie tylko mojej rzadszej już włóczęgi po kraju. Regulowanej kolejnymi odkryciami. To także - wg mojego odczucia - „dominacja” koloru białego w pracowni. Spotkanie tam nowych interesujących osób, kolejnych inspiracji. Zmiana mojego sposobu myślenia. Pierwsze próby realizacji różnych zainteresowań (Tao, Tantra, pierwsze próby pisania, … ) Co, przede wszystkim, pomagało rozbijać kolejne, błędne wyobrażenia o sobie. To okres różnorodnych „odniesień” - nie tylko literackich - Andrzeja. Odkrywania systemów „kojarzeń” z mojej strony. Przykładowo - książki Meyrinka. Inspiracje związane z buddyzmem zen. Zadomowienie się - choć czasami długo milczący, czując się cząstką tego, co w danej chwili istniało - w jakże już świadomie bliskim dla mnie miejscu. Pamiętam grę w szachy z małym Rogerem. Wielogodzinne pobyty, do późnej nocy. Litry wypijanej herbaty. Ciche, pełne spokoju obecności. Czarnego dużego psa, wylegującego się obok. Świadomość nie tyle czegoś tłumaczeń, czy dysertacji, ile bardzo subtelnych, ledwo zauważalnych sugestii. Wchodząc powoli po schodach na poddasze Piastowskiej, odnajdywałem się stopniowo jakby w odmiennym stanie percepcji. Wkraczałem w atmosferę tamtego miejsca. Każdy z pobytów coś we mnie zmieniał. Miałem poczucie przeżycia czegoś istotnego. Większą uwagę w sobie. Okres mojego intensywnego włóczęgo - hipisowania dobiegał końca. Łagodniałem (zanikł bunt) w stosunku do świata i ludzi. Ożeniłem się, urodziła się pierwsza córka. Ok 1979 roku wyjechałem, po raz pierwszy, na kilka lat za granicę, do Budapesztu. Co miesiąc - z kilkudniowym pobytem w kraju. A jednak, otwartość tamtego miejsca promieniowała. Moje kolejne samodzielne „odnajdywania”, w znacznym stopniu się ukierunkowywały. Pokrywając się zarówno z zainteresowaniami kontrkultury (młodość hipisowska), jak i z tymi, „wyniesieniami” przeze mnie, z pracowni na Piastowskiej. Wyjazdy moje - od kilkuletnich do kilkumiesięcznych - do kilku krajów, zbiegły się w znacznym stopniu - z okresem pobytu Andrzeja w Stanach. Jak wówczas uważałem, na stałe, co wiązało się z „zamknięciem” pracowni na Piastowskiej. W latach 90 – tych ub. wieku, wraz z pojawieniem się w moim życiu drugiej córki, wróciłem do kraju na stałe. Trzeci okres, od ok 1992/3 (?) do ... nadal. Pewnego dnia, moja starsza córka, już kilkunastoletnia, wróciła późnym popołudniem i oznajmiła, że była na ciekawej wystawie w częstochowskim BWA, która na pewno mnie zainteresuje, gdyż w jej odczuciu posiada odpowiadający mi klimat. Zaintrygowany faktem, że córka w taki sposób ją poleca, następnego dnia wybrałem się do BWA. Była to, jak się okazało wystawa twórczości Andrzeja Urbanowicza. Do dziś nie wiem, czy to myśl Andrzeja, że mieszkam w Częstochowie (o czym wiedział), czy intuicja mojej córki, a może przypadek – lub coś więcej – innego, ważnego – zaaranżowały, że na mojej ścieżce ponownie urealnił się adres Piastowska 1. I jakby nie istniała wieloletnia przerwa, zjawiłem się któregoś dnia na poddaszu w pracowni. Co ciekawe, dzięki temu, co wyniosłem wcześniej między innymi z rozmów z Andrzejem, spotkań ludzi, włóczęgi itd. - wiele z moich samodzielnych odnalezień, podczas kolejnych spotkań z Piastowską 1, stało się ich potwierdzaniem. Dotyczyło to np. Ewangelii Tomasza, A. Wattsa, S. Grofa, taoizmu, medytacji symboli (labiryntu, jaskini, itd). Przyjazdy do Katowic, nie ograniczały się jednak, jedynie do tego, znów pojawiły się między innymi nieznane mi (inicjacyjne) książki np. „Zdążyć przed Apokalipsą”,”Bohaterowie i groby”, „Słownik Chazarski”, „Inne Miasto”, „Kosmiczny Spust”, itd. a wraz z nimi to, co się - z tym wiązało. Było, jak obecność na polanie otoczonej lasem. Istnieniem ze świadomością, że mogę pójść w którąkolwiek, wybraną nieznaną ciemność lasu, aby znaleźć się na kolejnej nowej polanie. A wychodząc z niej - którąkolwiek z wybranych ścieżek, bezdrożem - na jeszcze innej. Gdzie obecność - w każdej z nich - wyjaśnia w odmienny sposób istnienie - polany, lasu, ścieżek, bezdroży – przestrzeni. Co ciekawe, a jednocześnie istotne - ilekroć, ze swej inicjatywy – przywoziłem do Andrzeja jakąś odkrytą przez siebie kolejną książkę; np. Kolankiewicza, lub „Słownik Symboli” Cirlot'a - okazywało się, że książki te są mu już znane. Mój pobyt w pracowni - czasem przejazdem, kilkadziesiąt minut, niekiedy znacznie dłużej - był i nadal pozostaje dla mnie dotknięciem otwartości - jakiegoś swoistego spokoju, a jednocześnie inspiracji, - wsłuchiwania się, czy to spotkanie wielu (w tym nowych, nieznanych mi dotychczas) osób, z jakiejś okazji lub po prostu np. rozmową z Andrzejem. Coraz silniej uświadamiałem sobie, co połączyło mnie z Piastowską 1. Odpowiedź pojawiła się w jednym zdaniu: „intencja jest kluczem”. Kolejne spotkania - podobnie jak wcześniejsze, choć niektóre z nich wychodziły już poza obręb pracowni – otwierały inną, nieznaną mi różnorodność. Np. moja drobna przygoda z Oneironem, poznanie podczas niej kolejnych osób, środy „Hermesowe” w Bellmer Cafe. Uczyły niekontrolowanego słuchania, patrzenia, odczuwania. Nadal preferuję włóczęgę, jednak już tylko od kilku do kilkunastodniowej. Dostrzegam wokół zmiany. To, co kiedyś było inspiracją znaną bywalcom i przyjaciołom Piastowskiej 1, przyciąga kolejne pokolenia. Odnajduję tego różnorodne ślady w innych środowiskach. Także wśród niektórych spadkobierców ruchu hipisowskiego w Polsce. Pojawiły się nowe polany. Ilekroć przyjeżdżam na Piastowską 1, choć ostatnio rzadziej, niezmiennie odkrywam jak żywe to miejsce, w którym przeróżne wydarzenia miały i mają swoje korzenie lub sfinalizowania. Miejsce to, kiedyś jedno z niewielu, wciąż pozostaje miejscem wolnej, odkrywczej myśli. Nierozłączne już z osobą serdecznego przyjaciela, Andrzeja Urbanowicza. Nie sposób przecenić związku z tym miejscem, wielu różnych twórców – inicjatorów, w tym interesujących kobiet, będących zarazem muzami tego miejsca. 1 października 2010 roku byłem w Warszawie na odbywającym się - w ramach festiwalu „Skrzyżowanie Kultur” - koncercie „Osjan + goście”. Najważniejszym z „gości” okazał się japoński aktor butoh Daisuke Yoshimoto. Niesamowite przeżycie. Wśród publiczności spotkałem: kilkoro przyjaciół pracowni na Piastowskiej 1, oraz przyjaciół z czasów mojego hipisowania, a także kilku młodszych. Czyż może być lepszy dowód, jak istotne okazały się – nie tylko dla mnie - spotkania z ludźmi i wydarzeniami związanymi z pracownią na Piastowskiej 1. Śmierć Andrzeja Urbanowicza w 2011 r - … Spotkałem na swej drodze i nadal spotykam wiele wspaniałych istot. Wiele od nich otrzymywałem i otrzymuję, także od samej natury, od życia; a sam na tyle na ile potrafię – mogę ofiarować tylko tę możliwość, którą tak jak umiem próbuję przekazać - adekwatnie do swego poziomu – otwartości … mimo moich blokad, zagubień, błędów, odczytań uczuć. Jedynie tyle, ile siebie, różnych istot, i z całej natury zdołałem otworzyć w sobie. Dziękuję nieustannie życiu zarówno - za moc, jak i za lekcje pokory. Staram się nawiązywać kolejne znajomości, które być może kiedyś przerodzą się w nowe przyjaźnie.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Rozstaje. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz